piątek, 30 kwietnia 2010

Nowości lecznicze

Miałam już kilka razy napisać o naszych postępowaniach leczniczych przy typowo dziecięcych dolegliwościach (dla dorosłych też coś napiszę, a co!) - w związku z pytaniem o tę kwestię przez jedną z czytelniczek. Doświadczenia (i zawartość domowej apteczki) mam głównie z glutami i smarkami w różnych odmianach - katarek, kaszelek, ból ucha, temperatura i tego typu przyjemności.
Testowaliśmy wiele różnych rzeczy po drodze, ostały się - olejki (herbaciany - w nocy, bo nie lubią tego zapachu, eukaliptusowy - do kąpieli na odblokowanie noska), disnemar do płukania noska (inne sa pod ciśnieniem i nieprzyjemne nawet dla dorosłego w moim odczuciu), z homeopatii - do noska euphorbium w psikaczu, sinuspax i coryzalia na smarki, stodal na cherlanie; teraz testujemy jak na razie pozytywnie nowość, ziołowy zamiennik syropu Mucosolvan - czyli prospan (syrop z bluszczu) - w miarę smakuje dzieciom, a Mucosolvanem strasznie pluły i Max na pewno nie dostawał odpowiedniej dawki. Z rękoczynów to oklepujemy plecki ręką złożoną w łódeczkę na wysokości oskrzeli (ma być głośno, nie mocno) - i zachęcamy do kasłania, także w ciągu dnia przy okazji czyszczenia noska (raz jedna raz druga dziurka) - im mocniej kaszlą tym lepiej, Matylka przez jakiś czas robiła jeszcze ćwiczenia oddechowe - dmuchała rurką do butelki wypełnionej wodą; jeśli wilgotność spada poniżej 40% (a w kwietniu właśnie tak się często działo) - włączam nawilżacz.
Na temperaturę daję w pierwszej kolejności nurofen - zwłaszcza, jeśli mamy na pokładzie ból ucha, chociaż ostatnio nurofen pomógł tylko trochę i zasnąć pozwolił dopiero ciepły okładzik na uszko. A na odporność przetestowany i skuteczny w naszym odczuciu immunoglukan - teraz właśnie używamy bo coś odporność na wiosnę niedomaga i mieliśmy kilka smarków i grypkę żołądkową po drodze. Oprócz tego nie za dużo stresu, na dwór i ruszamy się o ile tylko samopoczucie powala i nie ma temperatury, dużo przytulania i po kilku dniach nie ma już śladu po choróbskach. Na rynku jest tyle preparatów że ciężko się czasem połapać, co w ogóle testować na sobie, a co nie, tym mocniej cenię naszą lekarkę, rzeczy które nam polecała zwykle się sprawdzały, w większości na dłuższą metę.
Mam nadzieję, że okazji będzie przez najbliższe pół roku jak najmniej i odbijemy sobie za odchodzącą gorszą połowę!

czwartek, 29 kwietnia 2010

Diety - dietki

Natrafiłam ostatnio na ciekawą koncepcję dietetyczną - regime Dukan - czyli na nasze dieta Dukana (http://www.regimedukan.com/). Jegomość ów jest francuskim dietetykiem (przebranżowionym z neurologa) który odniósł sukces w rodzimej Francji, a teraz postanowił zwiększyć zasięg tłumacząc książkę (i stronę) na angielski. Dieta proteinowa brzmi trochę jak Atkins, ale chodzi jednak o coś trochę innego, i tak jak diet zasadniczo nie lubię (samo słowo jakoś negatywnie mi się kojarzy) tak ta z opisu brzmi nieźle. Interesuje mnie faza stabilizacji, bo spadek wagi mnie już nie jest ważna - zbędny tłuszczyk po dwóch ciążach i późniejszym zajadaniu stresów i popijaniu piwkiem został pogoniony bieganiem i pewnie tak długo jak będe latać, tak nie wróci - chociaż jem sporo (a już zwłaszcza jak przypnę się do ostatniego przysmaku - chleba biesiadnego z tostera - z rewelacyjnej piekarni Grzybki - http://www.piekarniagrzybki.pl/ z masełkiem - chętnie Polskim i solidną warstwą obłędnego, pachnącego, gęstego miodu wrzosowego z pasieki - jak to dobrze, że Leszek Sameć kultywuje rodzinną tradycję!). Stabilizacja to jeden dzień białkowy (+ 3 litry wody) w tygodniu - akurat szukałam jakiegoś pomysłu na detox po niedzielnym festiwalu obżarstwa. Na śniadanie poszły jajka i kefir 0%, lunch to białka z tuńczykiem a na kolację - pieczony filet z indyka (wyszedł tak dobry, że nadaje się na zwykły obiad, nawet dzieci wcinały - a było tam tylko ekowarzywko, zioła do drobiu i rozgnieciony czosnek). Pożyjemy, zobaczymy. Miło, że podkreślone jest mocno w tej diecie że lkuczowy jest wysiłek fizyczny przy utracie wagi - co najmniej 20 minut marszu dziennie. Czasem gdy zacznie się od ruchu to okazuje się, że dieta jest już niepotrzebna. Ale z drugiej strony czasem do zrzucenia jest więcej niż 10 kg dobrodziejstwa. I pewnie te osoby powinny się wypowiadać o skuteczności lub nie, zwłaszcza w ujęciu długofalowym. Poczytać w każdym razie warto, kilka ciekawych dla siebie spostrzeżeń przy okazji wyłuskałam.

Wypłakiwaniu mówimy nie

Cztery lata temu jako początkująca mama połknęłam kilka poradników autorstwa różnych dziecięcych guru - z efektem przeciwnym do zamierzonego - mętlik w głowie zamiast się uporządkować - zadomowił się na dobre. Zamiast posłuchać głosu rozsądku (z ust kochanego męża, który podkreślał rolę instynktownych zachowań i trening cierpliwości napędzanej pozytywnymi uczuciami do malucha) szukałam rozwiązań na skróty. Gdzie mi się spieszyło? Teraz zamiast czekać nie wiadomo na co (żeby w końcu zaczęło raczkować / chodzić / mówić / spać samo / jeść samo itd... ) cieszę się niezmiernie kiedy we dwójkę pakują mi się na kolana, nawet podnieść dwójkę daję czasem radę! I cały czas powtarzam sobie, że za chwilę moment nie będą chcieli na rączki ani za rączkę, ani na kolanka, mama nie będzie już tak ważna jak teraz, a świat poszerzy się o przyjaciół i znajomych, z którymi będą spędzać coraz więcej czasu. We wspomnianych poradnikach zdarzały się rady w stylu - "czasem trzeba zostawić dziecko niech popłacze, życie jest ciężki niech się uczy od początku" wszystko poparte jakimiś tam badaniami i wywodem logicznym (mam wrażenie na marginesie, że niemal każdą tezę można potwierdzić badaniami - rzecz w doborze próby). Jakoś mi to wszystko nie pasowało, w końcu trafiłam na książkę Searsów (http://askdrsears.com) z trochę innym podejściem, zwanym przez nich attachment parenting - czyli rodzicielstwem opartym na przywiązaniu - nie usamodzielniamy dziecka na siłę od początku, ale pozwalamy mu na usamodzielnianie się we własnym tempie. Wiąże się to ze wspólnym spaniem, długim karmieniem piersią i innymi kwestiami, które na pierwszy rzut oka wyglądają drenująco przerażająco (sama nie raz na łamach bloga płakałam nad utraconym snem nocnym). Przede wszystkim jednak uwierzyłam w siebie jako mamę - i to dobrą, bardziej ufam swojej intuicji a ona mówi mi, że tak jak dorosłym, tak i dzieciom stres nie służy, wiec staramy się go unikać - ale nie w popularnym mniemaniu bezstresowego wychowania (out of sight - out of mind) tylko wychowania gdzie dużo dajemy dziecku, ale wymagamy pewnych zasad - dostosowanych do jego wieku i możliwości. Na razie efekty są bardzo pozytywne i dla nas i dla nich, a stres - w tym sezonie chorobowym był mniejszy z różnych powodów, oni o rok starsi i jak na razie kończy się na większych lub mniejszych glutach, nic poważnego.
Co ciekawe, okazuje się, że pozostawianie płaczącego malucha samemu sobie może prowadzić do uszkodzeń mózgu -
http://www.dailymail.co.uk/news/article-1267977/Crysing-babies-risk-brain-damage-claims-child-expert-Dr-Penelope-Ford.html

czwartek, 22 kwietnia 2010

Żeby nie było...

że się obijam - jeśli na runkeeperze nie pojawiają się nowe wpisy to tylko dlatego, że nie chce mi się latać z iphonem (doczytałam gdzieś dodatkowo, że może mu nie służyć nadmierna wilgotność, a ta pojawia się nieuchronnie, pomijając fakt, że ciężko mi go gdzieś upchać - nie zainwestowałam na razie w nic poza skarpetkami i butami i biegam w ciuszkach bez tych sprytnych kieszonek) - ale nie znaczy to, że nic się nie dzieje - ostatnio po prostu rutyna jest tak nuuuudna, że szkoda czasu na wklepywanie za każdym razem - wtorek, środa, piątek i sobota - 5 km (z domu na stadion, pięć kółeczek i spowrotem), niedziela - 11-12 km. Z małymi odstępstwami, ale tak to mniej więcej wygląda. Niedzielne bieganie jest trochę nudne, ale czasem uda mi się kogoś przykukać, szczęśliwie też pogoda sprzyja i na stadionie zwykle ktoś jest - ostatnio wręcz tłum, łącznie ze mną dziewięć osób! Nie doceniałam wcześniej, co mam, a jednak taki stadion w promieniu 1,5 km to skarb! Dodatkowo na naszym odbywa się aktywne życie piłkarskie, dzięki czemu jest czysto, trawka przystrzyżona, po torze czasem i walec przejedzie. Dodatkowo (z czego ostatnio skwapliwie skorzystałam, bo był mecz i na stadion nie można było wejść) na około jest ładny kawałek terenu ze ścieżkami, kawałkiem asfaltu i pięknym zapachem wiosny gratis. Trzeba tylko bardziej patrzeć pod nogi, ale dzięki urozmaiceniu czas płynie szybciej, a Matyldzia dostała ode mnie bukiecik mleczy - stoją teraz na oknie i cieszą oczy wiosennymi barwami, bo za oknem to wiosna na pewno nie jest - dzisiaj walił grad i śnieg. Dziesięć pieczeni przy jednym ogniu i jak na razie udaje się to jakoś łączyć, a ja dzięki bieganiu nie mam ochoty umordować potomstwa i małżonka - a wręcz przeciwnie, i oby tak dalej.

środa, 21 kwietnia 2010

Louis Louis...

Wczoraj w ramach wieczornego odpoczynku i resetu a przy okazji poszerzania horyzontów i zasobu słówek z lengłidża (szczęśliwie dzieciaki chodzą spać lekko po 20.00, więc jest jkeszcze chwilka na takie luksusy) obejrzeliśmy nowy dokument Louisa Theroux (http://www.bbc.co.uk/iplayer/episode/b00s56gx/Louis_Theroux_Americas_Medicated_Kids/) - rzecz o amerykańskim szpitalu psychiatrycznym, gdzie diagnozuje i leczy się dzieci z różnymi zaburzeniami psychicznymi. Temat jak zwykle w przypadku tego dziennikarza kontrowersyjny, dodatkowo na plus jak dla mnie sposób montażu a przee wszystkim prowadzenia rozmowy przez Louisa - ma w sobie naiwność dziecka w zadawaniu pytań, ale potrafi też walnąć prawdę między oczy - błyskotliwie i bezpardonowo.
Zresztą nad stylem nie ma się co rozwodzić - warto obejrzeć coś jego autorstwa samemu, a o tym, jak oceniają go inni i jakie nagrody mu przyznali można zerknąć choćby w wikipedii.
Powtórzę się, ale kolejny raz poziom dokumentów BBC to wzór, do którego innym telewizjom (z rodzimą nie mam porównania bo pozbyliśmy się telewizora, mam wrażenie jednak że niewiele się zmieniło) brakuje poważnie dużo. Nie chodzi tutaj tylko o budżet - w tych filmach nie zobaczycie efektów specjalnych, ani wyczynów kaskaderskich, jednym z niewielu bajerów są zdjęcia z helikoptera no i pewnie trochę kosztuje tak dobry montaż - przede wszystkim jednak chodzi o treść - wagę podejmowanych tematów i sposób ich prezentacji. Sztuką jest - parafrazując Dawkinsa - mówić o rzeczach skomplikowanych w sposób prosty i zrozumiały. Wtedy rzeczywiście możemy mówić o spełnianiu jakiejkolwiek misji przez telewizję.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Mazurek

Tygodnie jakoś mi się skróciły, poniedziałek spotyka się z piątkiem, niedługo chyba przerzuci się ta tendencja na miesiące całe - Maks niebawem kończy dwa lata! Tymczasem święta przeleciały szybko i jak zwykle więcej było przygotowań, niż świętowania. W tym roku byliśmy rodzinnie u mojej Babci - czyli dzieciaczków Prababci, która daje nam codziennie przykład, że można mieć dużo lat, ale jeszcze więcej energii i werwy życiowej, wraz z mądrością, ciepłem - prawdziwa ostoja rodziny! Matyldzia jest przeszczęśliwa, że ma trzy Babcie, wszystkie kocha miłością pierwszą i często o nich mówi, chce z nimi rozmawiać na skajpie, odwiedzać osobiście. Święta to taka miła okazja do tego, by spełnić jej życzenia, a przy okazji dobrze podjeść. Pod względem manu WIelkanoc zawsze górowała dla mnie nad Bożym Narodzeniem - a częśćiowo przyczynił się do tego na pewno babciny mazurek z kajmakiem. W tym roku Babcia upiekła wspaniały jak zwykle, pachnący, leciutki jak mgiełka, chrupki migdałami serniczek, a do mazurka zgłosiłam się na ochotnika ja. Stwierdziłam, że we dwie z Matylą na pewno damy radę! Piekłyśmy go dwa dni, najpierw spód, Matylka pracowicie pomagała w ugniataniu, potem nakłuwała widelcem, na pewno przy okazji nauczyła się małego conieco o gotowaniu.
W sobotę gotowałam kajmak - ze śmietanki, z karmelem, kropelką rumu i prawdziwą wanilią oraz masłem. Dom pachniał obłędnie, łyżki rozdałam do oblizania, na szczęście na ciasto starczyło. Potem jeszcze szybka wrzutka dekoracyjna - migdały, rodzynki, orzechy włoskie - i leżakowanie. W niedzielę była inauguracja, pochwały wyglądu i co dla mnie ważniejsze - smaku. Jedyne, co mogło mi pójść lepiej - kajmak nie był ciągnący, tylko kruchy, a ja jestem z plemienia wielbicieli mordoklejek ciągutek, ale smak był boski i mi to rekompensował, w przyszłym roku postaram się zgłębić temat, chyba gotowanie było trochę za długo. Poniżej foto dokumentujące mój pierwszy w życiu mazurek z kajmakiem: