czwartek, 28 stycznia 2010

Nowe smaki bez mleka

Maksio - nasz hrabiula i wybrednik, po malowniczym starcie (ach, to wysmarowane wszystkim otoczenie) zaczął całkiem ładnie sam jeść. Hrabiula - bo dopomina się widelca, odstawia brudny talerzyk i zasuwa po sobie krzesełko - maniery jak z żurnala. A wybrednik - bo ciężko trafić za jego smakiem, generalnie nie tknął ani jednego słoiczka przeznaczonego dla maluchów (wiem - to nieładnie porównywać, ale starsza siostra zajada się nimi do dzisiaj). Niezależnie od firmy, konsystencji, dodatków - papki są be. Kasza sinlac, na której Matylka wyrosła - jest be. Zupa mamy - można w niej trochę podłubać i coś czasem trafi do paszczy. Jadłospis mamy dość ograniczony - seler naciowy (od którego zaczął o dziwo, a przecież smak dość mocny, może chrupanie mu podpasowało...), parówki, tosty z serem kozim, masło (najlepiej samo), krakersy, paluszki; słodycze to w ilościach małych i raczej je rozsmarowuje po łapkach niż zjada, i to chyba powoli koniec listy. Kotlety przez jakiś czas były cacy - są be. Oczywiście domyślnie potrawą pierwszego wyboru jest cycek, z którym niewiele co może się równać. Cycek z zawartością, bo samo mleko odciągnięte z kubka również jest be. A do picia z kubka wszystko poza wodą jest niesmaczne (próbowaliśmy soczek, kakao, mleko ryżowe, herbatka, woda z miodem).
Chyba bardziej mu podchodzi smak słonawy niż typowo słodki, niemniej jednak na pewno wypróbuję nowości od Humany - pojawiła się fajna kaszka bez mleka - kaszka bezmleczna HA/SL ryżowo-kukurydziana oraz w wersji z jabłkiem. Zwłaszcza ta pierwsza budzi moje nadzieje, może z selerem naciowym okaże się przebojem? Rozszerzanie diety w naszym przypadku jest dość osobliwe, ale w końcu przecież nadejdzie dzień, kiedy pierś pójdzie w odstawkę. Mam taką nadzieję!

Naprawiacz pleców

Dzisiaj udałam się ze swoimi plecami do serwisu - jakiś czas temu córa niefortunnie skoczyła mi na plecy, akurat leżałam na miękkim materacu i trafiła w moją piętę achillesową czyli odcinek piersiowy - jedyną część kręgosłupa, która kiedykolwiek mnie bolała. Przestało boleć, ale jakoś niefortunny ruch ostatnio zrobiłam i znowu bęc - a tu nosić trzeba, nie ma przeproś. Dodatkowo sprawę komplikował Maks, przytwierdzony z powodu idących zębiszcz (tym razem czwóki) na sztywno do cyca. Żeby się z nim jakoś pomieścić wkładam sobie rękę pod głowę i jakoś próbuję się ułożyć, ale rano budzę się lekko połamana. Poszłam do tego samego fizjoterapeuty - Rafała Ochowiaka, który reanimował mi bark jakies trzy lata temu i tym razem też od razu pomógł - okazało się, że po prostu kręgosłup się przyblokował, mięśnie naciągnęły i stąd ból. Przy okazji odblokował odcinek krzyżowy, który wcześniej czy później pewnie też by zabolał, i obejrzał stopy. Powiedział, że bieganie jest bardzo OK, z kilkoma małymi zaleceniami dodatkowymi. Poprzednio miałam bark zalepiony (kinesiotaping) - tym razem nie było potrzeby zalepiania, przestało boleć od razu. Na pewno nie wszystko dla wszystkich, mnie osteopatia pomaga bardzo i starcza na długo, dodatkowo fizjoterapeuta pokazuje też jakieś ćwiczonka do domu, także można ze sobą zrobić porządek, a warto zacząć, zanim coś się popsuje na dobre.

Sesja ciążowa

Kiedy byłam w ciąży, czas dłużył się niemiłosiernie, brzuch ciążył coraz mocniej, wszystko puchło i często byłam jęcząco-narzekająca. Z perspektywy czasu widzę, jak blade były te ciążowe bolączki w porównaniu z tym, co działo się i dzieje później. Niemiłe wspomnienie zacierają się skutecznie, a zostają w pamięci chwile przyjemne i zabawne, a pamięć warto wspomagać zdjęciami. Mam sporo zdjęć z brzuszkiem, mniej i bardziej artystycznych, z brzuchem mniejszym, większym, wystającym i mniej, z Matylką w środku, Maksiem w środku a Matylką na mnie. Więcej brzuszków nie przewiduję, tym cenniejszą pamiątką dla mnie są te zdjęcia.
W pierwszej ciąży poprosiłam koleżankę artystkę-fotografkę o kilka zdjęć i wyszła z tego bardzo ciekawa sesja z oczekiwaniem na przyjście dziecka w roli głównej.
Wydaje mi się, że warto na coś takiego się zdecydować, lub chociaż poprosić tatusia dziecka o staranne obfotografowanie kilku bardziej pozowanych zdjęć (moje mało pozowane, za to o bogatej wartości dokumentalnej - poniżej, autorem ilustracji mieszkanki brzucha był Tatuś) - dziewięć miesięcy mija szybko, a potem chociażby ma się zdjęcia poglądowe do wytłumaczenia czterolatce, gdzie się podziewała przed swoimi urodzinami. We mnie zdjęcia przyszłych mam z brzuszkami nieustannie budzą rozrzewnienie i ciepłe myśli. Sentymenty takie, ot co.

piątek, 22 stycznia 2010

Zimno

... jak licho się zrobiło, wczoraj z Matyldą wybrałyśmy się na spóźnione nieco zakupy spodni zimowych, ale okazało się, że zima puścić nie chce, śnieg jak leżał tak leży, a Matyla w tymże śniegu też leżeć chce i na nic tłumaczenia, co spacer - awantura albo moje nerwy o mokre i zimne wszystko od pasa w dół (bo przecież w ogóle najlepiej to zjeżdża się na brzuchu, tak fajnie się śnieg wbija pod kurtkę... brrr!). Wypatrzyłam jej w lokalnym sklepiku solidne ortalioniki, na górze polarek, fachowe szelki, dodatkowy ściągacz na dole. Kolor ochronny stalowy, czerwona podszewka, któa podobała się mojej dziewczynce najbardziej. Aż na tyle, że kazała spodnie zostawić na sobie po mierzeniu, a suwak i czerwone lamówki chciała mieć na wierzchu, czyli niby kurtka w spodnie. Udało mi się jakoś wyperswadować, wyszliśmy i był chrzest bojowy portasów w śniegu - egzamin zdały całkiem całkiem. Jedyne miejsce, gdzie było letko chłodno po powrocie do domu to łydki, bo jakimś cudem, pewnie kiedy czołgała się do przodu i tyłu jak partyzant, całkiem fachowo - ściągacz podciągnął się powyżej linii niezbyt wysokich butów. Dzisiaj byliśmy przy szokujących -11 stopniach na dworze (dzieci w przedszkolu wychodzą do -8) i muszę powiedzieć, że pomimo półgodzinnego wypadu obydwoje mieli wszystkie odnóża cieplutkie, nawet Maksio, któy siedział w wózku - jednak kozaczki emu grzeją całkiem nieźle, narzutka którą był przykryty pewnie pomogła no i pancerne rękawice. Najbardziej namarzłam ja, ale z tym się już pogodziłam, po kwadransie stania na spacerze z nimi bo tak to w praktyce wygląda choćbym nie wiem co i w jakiej kolejności na siebie założyła, jest mi po prostu zimno.
Chyba, że tak jak dzisiaj późnym popołudniem - biegnę. Wtedy wystarczą trampeczki do kostek (ale za to z goretexem, to chociaż nie nawiewa do środka), rajstopy, zwykłe welurowe spodnie, t-shirt, cienki wełniany sweterek i wiatrochronna kurteczka zupełnie wiosenna, czapa i skórzane rękawiczki - i jest mi na prawdę cieplutko, tylko oddycha się mniej przyjemnie, ale bez tragedii. Grunt to być w ruchu, wtedy jest ciepło przyjemnie i świat zaczyna się zaróżawiać.

środa, 20 stycznia 2010

Z samego rana...

Dzisiaj o siódmej - chrzest bojowy bucików. Minus siedem stopni ale po pięciu minutach nawet wolniutkiego biegu odczucie ciepła jest przyjemne i wszechogarniające. Dziwnie się biega pierwszy raz w butach z amortyzacją, ale w pegasusach nie jest ona jakoś szczególnie miękka, po prostu wygodna. Buty nigdzie nie obtarły, nic nie bolało, trasa zwyczajowa, zajęła mi trochę więcej czasu i chyba trochę bardziej zmęczyła niż zwykle, ale spodziewałam się większych sensacji tak na pierwszy raz. Wydawały mi się przy zakupie trochę wąskie w palcach, ale okazało się, że to kwestia odpowiedniego założenia i zasznurowania. W pierwszej chwili odczucie lekkiego mrożenia w palce, ale było to krótkie wrażenie, buty określiłabym jako ciepłe, a na pewno wiatroodporne. Wodoodporności na razie nie sprawdzałam, śnieg jest w większości odgarnięty. Przyczepność - bardzo dobra. Amortyzacja jest rozłożona na całej podeszwie, więc podobne odczucia ma się lądując na pięcie, jak i na śródstopiu.
Matylka wczoraj wzięła buty z pudła i powiedziała, że idzie pobiegać. Moja dziewczynka kochana! Może kiedyś, na razie to aktywność nie dla niej zupełnie, jak jeszcze Maksio podrośnie to zastanowimy się nad wyborem jakiejś fajnej, cotygodniowej aktywności dla nich - może joga dla dzieci byłaby odpowiednia, zobaczymy. Jedno co wiem, to na pewno żeby ich zaktywizować w jakiś sposób, ruszyć sprzed bajek, a później komputera - nie wystarczy powiedzieć - idź poćwicz. Trzeba niestety zakasać rękawy i samemu się trochę spocić. Raczej na szczęście, nie niestety. Bo z mojego na razie krótkiego doświadczenia z bardziej niż dotychczas zadyszkowym sportem (wcześniej jedynie basen i joga) wynika, że na prawdę warto. Poprawa samopoczucia jest zdecydowana, rośnie motywacja i pokłady cierpliwości pomału się odbudowują też. Także zysk dla wszystkich, koszty na razie niewielkie. I oby tak dalej.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Amator w akcji

Od jakiegoś czasu, niedługiego na razie, ale z każdym tygodniem bardziej imponującego, udaje mi się pięć razy w tygodniu (niezależnie od stanu pogody) wyjść na potruchtanie po okolicznych ścieżkach i innych chodnikach. Dzielnie trenuję nie tylko ospałe nieco mięśnie i pracuję nad zgubieniem zbędnej fałdki w okolicy brzucha, ale bardziej nawet - wytrwałość, niepoddawanie się, hart ducha. Bieganie jest bardzo wciągające, szczęśliwie na razie udaje mi się truchtać bez bóli i kontuzji, choć i dystanse niewielkie, maksymalnie 3 kilometry. Inspiracji było wiele, jednym z nich jest Griff Rhys Jones, którego autorskie programy dzielnie śledzimy. Pochwalił się kiedyś, że przed czterdziestką zaczął biegać, pomyślałam sobie - widocznie to nie jest takie trudne i straszne, może i mi się uda? Przy okazji przypomniał mi się kiedyś tam przeczytany wywiad z biegaczem, który wychwalał, jakiego "haju" można się dochrapać po bieganiu - no i postanowiłam spróbować. Na początek wyciągnęłam przykurzone pumy spedcaty (w ogóle nie biegowe ale najbardziej przypominające biegówki z mojego zbioru dziwności, z crocsami na czele). Welurkowe spodnie, kurtka ortalionowa, wełniana czapa i skórzane rękawiczki. Obiecałam sobie, że bajery w stylu ciuchy dedykowane do biegania będą się pojawiały sukcesywnie i w ramach nagród, coby uniknąć efektu pod tytułem kupiłam buty, od roku leżą w szafie. Przypadkiem trafiłam na informację o technice biegania zwanej ChiRunning i założenia spodobały mi się - letko, łatwo, przyjemnie i bez kontuzji. Technikę szlifuję małymi kroczkami, staram się pamiętać także o podstawowym celu wyjścia z domu - czyli szybkim zresetowaniu i naładowaniu akumulatorów na kolejną dobę walki z oporem młodej materii.
Dzisiaj koniec ery speedcatów, poszły do wymiany bo już mnie zaczynały ograniczać i zaczęło mnie łupać podbicie - prawdopodobnie od za wąskich butów. Korzystając z przeceny (i dostępności numeru - bo jak się okazuje, nosze popularne 39, które szybciutko znika z półek) stałam się posiadaczka nike pegasus, wersja zimowa z gore-texem. Czy posiadaczką szczęśliwą - wyjdzie w praniu, na razie zapowiadają się w porządku, jutro pierwszy raz zabiorę je na krótki wypad, mam nadzieję, że będę miała siłę dowlec się do klawiatury i napisać, jak było.

środa, 13 stycznia 2010

Eko mania

Zdradziłam się już kilka razy ze swoim umiłowaniem produktów spod znaku "organic", "bio", "eko" i tym podobnych wynalazków, dostępnych (niestety!) głównie w naszej zaprzyjaźnionej "Zdrowej Żywności" - ale tu odnotowuję z przyjemnością, że warto odwiedzić eko regał czy dział będąc w dowolnym sklepie, bo można wyszukać prawdziwe perełki - a wybór, dostępność są coraz większe. Ewidentnie ten segment rynku rozwija się - co mnie nie dziwi i wypływa w sposób naturalny z powolnego i mozolnego bogacenia się rodaków oraz wzrostu świadomości, edukacji i tym podobnych czynników. Po zachłyśnięciu sie fast foodami nadchodzi powoli czas slow foodów. Produkty spod znaku bio są bardziej dostępne i popularne a co za tym idzie - również ich cena przestaje powoli powalać. Rzecz dotyczy nie tylko produktów spożywczych - ważne jest to, co wkładamy do ust i co w rezultacie współtworzy potem komórki ciała, ale istotne jest również, czym to ciało z zewnątrz traktujemy. Tutaj wybór też staje się coraz bogatszy - najwyraźniej jest zainteresowanie produktami pielęgnacyjnymi i coraz więcej jest firm skłonnych je wytwarzać czy sprowadzać i - sprzedawać. Co ważne i dla najmłodszych - zwykle produkty opatrzone certyfikatem BIO mają zdecydowanie krótszą listę składników, co potencjalnie jest cenne zwłaszcza dla dzieci ze skłonnościami do nadwrażliwości i alergii. Często wykorzystywane są naturalne, bogate w składniki odżywcze oleje (z migdałów, słonecznikowy, z awokado) i olejki eteryczne, a także wyciągi roślinne (na przykład cenny i dobroczynny dla skóry aloes).
Wśród produktów przeznaczonych do kąpieli moją uwagę zwróciła nowość - Mia organic, olejek do kąpieli. Wcześniej używaliśmy bardzo delikatnego i przyjaznego Balneum, ale chętnie próbujemy nowych rzeczy, a maluchy już podrosły, więc można poeksperymentować. Olejek w kontakcie z wodą zmienia się w przyjemną emulsję, skóra po użyciu jest mięciutka i nawilżona.

wtorek, 5 stycznia 2010

Z serii - i pyszne, i zdrowe...

Tym razem wypróbowałam przepis z bynajmniej nie zdrowotnego serwisu, bo z uroczego bloga "Moje Wypieki". Moją uwagę przykuło zdjęcie okrąglutkich trufelków, smakowicie zatopionych w sypkim, soczyście czekoladowo brązowym kakao. Szybki rzut oka na przepis - prościutki, na listę zakupową trafiły jedynie suszone śliwki, które akurat się skończyły - reszta znajduje się zwykle w naszej żelaznej rezerwie szafki-spiżarki na czarną godzinę (czytaj - dodatek do kaszy, która akurat nie chce być zjedzona, szybkie ciasteczka bo goście, odgonienie małego wieczornego głoda bez obawy o wyrzut insuliny - czyli wszystkie smakowite bakalie).
W blenderze siekamy (bez nadmiernej gorliwości) śliwki, daktyle, orzechy, potem masa siup - do miski, polewamy 3 łyżkami syropu klonowego (dałam zamiast jednej syrop z agawy jako bardziej ekonomiczny) posypujemy dawką kakao i widelec w dłoń. Powstaje zz tego dość gęsta i sztywna masa, wygodna do formowania kulek. Moje miały posypkę z siekanych orzechów a druga połowa - z kakao wymieszanego z cukrem pudrem waniliowym własnej roboty (i te były według mnie nawet lepsze). W całości zabrakło mi chyba jedynie kropelki "czegoś mocniejszego" ale trufelki są klasa, przepis zdecydowanie do powtórzenia. Kropelki nie dawałam z uwagi na młodych, ale niestety stwierdzili, że trufelki są błeeee... i nie zostały nawet skosztowane.
Kilka sztuk trafiło do dziadków przy okazji wizyty poświątecznej, na szybko złożyłam na nie śmieszne pudełeczko origami z papieru świątecznego - podobają mi się takie małe drobiazgi własnej roboty - nie do kupienia w sklepie.
Link do oryginalnego przepisu na trufelki: http://mojewypieki.blox.pl/2009/12/Trufelki-ze-sliwkami-i-daktylami.html
Moje maluchy chyba jeszcze nadal są maluchami i wolą przysmaki maluchowe - czyli na przykład coś z listy zwycięzców konkursu magazynu "Twój Maluszek" - wśród mlek i kaszek prym wiedzie Humana z nutami bananowymi i wiśniowymi - a wiśnie są mniam.