czwartek, 28 października 2010

Tejatrzyk

W ramach (re)socjalizacji przyłączyłam się do rodzicokółka teatralnego, zawiązanego w zeszłym roku jako inicjatywa oddolna. Niespodziankowe przedstawienie podobało się dzieciakom, ale chyba jeszcze bardziej rodzicom, skoro trupa nie rozpadła się, wręcz przeciwnie. Próby są raz w tygodniu, atmosfera jest tak śmiechowa, że po wczorajszym wieczorze bolały mnie poliki. Wystawimy na początku przyszłego roku Piotrusia Pana! Mi w udziale przypadła rola dwuzdaniowa, ale na początek świetna, bo aparycyjnie pasuję (za Tygrysią Lilię będę robiła, a miałam włosy ciachnąć, poczekam z tym, coby peruki nie musieć zakładać). Mamy reżysera, mnóstwo dobrych pomysłów i zapał nowicjuszy, także zapowiada się ciekawie. Plastikowa armata jako rekwizyt już do mnie leci z allegro.
Matylka uwielbia tejatrzyki (do niedawna tak to słowo przekręcała), chodziła z babcią do Domu Kultury, mieli kilka wyjść z przedszkola, kilka razy w plenerze i za każdym razem bardzo jej się podobało, pełne skupienie i moc wrażeń. Myślę, że Matylka zapamięta, że mama występowała w przedstawieniu w przedszkolu i trochę u córy zaplusuję na przyszłość.

Dni są teraz krótsze, ale jest jeszcze całkiem przyjemnie, na razie nie korzystaliśmy jeszcze z cieplutkich, zimowych kombinezonów (niedawny zakup, strasznie fajne się trafiły, z Decathlonu tym razem). Szybko robi się ciemno, ulice nie zawsze są dobrze oświetlone. Elementy odblaskowe, takie jak na ciuchach do biegania mogą uratować życie. Na niektóych wózkach są użyte fabrycznie, ale nie na każdym. Humana wspólnie z Drogówką organizują akcję Bezpieczny Wózek, warto się przyłączyć i doczepić sobie odblaski do wózka (http://www.bezpiecznywozek.pl/)

Przy okazji chciałam się poskarżyć na facebooka, straszny złodziej czasu, ale jednocześnie serdecznie pozdrawiam wszystkich uzależnionych klikaczy :)

środa, 27 października 2010

Wyprawa do kina

Jakiś czas temu w ramach socjalizacji mamino-córczano-koleżeńskiej wybrałyśmy się w babskim towarzystwie do kina, Matylda pierwszy raz. Na początek poszło z grubej rury - bo 3D. Okularki nie bardzo się spodobały i chyba połowę seansu spędziła bez nich, chyba nie widziała za wiele, ale wydawała się zadowolona tak czy siak. Następnym razem bardziej wnikliwie poczytam opinię o filmie, bo Żółwik Sammy jest mniej więcej w klimatach Shreka, w moim odczuciu dla czterolatki słaby. Sporo jest momentów z super dopracowanym efektem 3D, momentami dość przerażających (mewy, rekiny), raz sama podskoczyłam, dbalosć o szczególy imponująca. Myślę, że lepszym wyborem byłby chociażby Tinkerbell, ale wszystko przed nami, będziemy chodzić.
Strasznie dawno nie byłam w kinie, powaliła mnie trochę cena biletów, popcorn tez już nie smakuje tak jak kiedyś (chyba za dużo sama gotuję, niedzielny chińczyk też mnie rozczarował, bamboo box - nie polecam). Nie wiem za bardzo, jak to się stało, ale jakoś więcej takich okazji pojawiło się ostatnio, kiedy teoretycznie mam mniej czasu w związku ze spędzaniem ładnych paru godzin w biurze (śmieszna myśl, z osobami z pracy spędza się na prawdę dużo czasu...). Nie narzekam, korzystam, bo dobrze nam wszystkim taka odskocznia robi.
I właśnie napatoczyła się kolejna, ale o tym w kolejnej notce :)

poniedziałek, 25 października 2010

Odstawiamy - cd.

Myślałam, że procedura okaże się dużo bardziej dla wszystkich bolesna, a tu milutka niespodzianka - pierwsza noc owszem dziesięć pobudek (byłam twarda i tylko bujaniem na podusi ugłaskiwałam księciunia, księciunio na propozycję wody odpowiedział ciśnięciem kubkiem przez pół sypialni, więc dalsze namowy darowałam); druga już tylko trzy i mniejsze wrzaski, trzecia - jedna pobudka. Kilka nocy już przespaliśmy sobie spokojniusio w całości, dopiero około piątej obywatel młody się zameldował w naszej odzyskanej sypialni, powiedział "choś mama, choś", zaciągnął mnie do lodówki, skąd zażyczył sobie parówkę, popił wodą i wrócił do łóżka spać.
Po wszystkich opisach spodziewałam się gorszych akcji, a tu proszę, widocznie gagatek był już w stanie gotowości i też potrzebował pretekstu.

Kilka dni było mi prawdziwie smutno, że skończył się pewien etap i Maksio już nie jest malutkim słodkim bobaskiem. Ale smutek szybko ustąpił miejsca kolejnej radości - Maksio dopingowany przez całą naszą trójkę powtarza kolejne słowa - dziura, opata, kopara, zna już kilka imion (Amela najbardziej mnie rozczuliła, tak ma na imię jego koleżanka). Matyla zauważyła dzisiaj przytomnie - Mamo, jeszcze trochę i będziemy sobie mogli pogadać! To będzie coś.

Także Aniu - odwagi! :)

Z innej beczki - w wolnej chwili polecam fajną nutkę do posłuchania, Stromae: http://www.youtube.com/watch?v=pfPPc-wHcj4

poniedziałek, 11 października 2010

Bar mleczny zamknięto

Napomykałam niekiedy, że Maksio jest wielkim amatorem ssania. Tak jak przypuszczałam - zatkanie mu buzi w ten sposób i chwilowe odwleczenie wrzaskliwości ma przykre konsekwencja - Maksio dorobił się próchnicy. Jest więc żywym przykładem na to, że ludzkie mleko NIE posiada żadnych substancji jakoby mających zabezpieczać przed próchnicą. Być może są dzieci, które potrafią się samoograniczyć i korzystać z dobrodziejstw dostępności w jakiś rozsądnych ramach, Maksiu niestety do nich nie należy i obsługiwał się sam, co sprawiało, że kontrolę nad tym miałam właściwie żadną. Ponieważ gagatek w nosy śpi bardzo marnie (już nie wiem w tej chwili, czy to skutek, czy przyczyna) to zatkajdziób był wygodny i dawał mi jako tak dotrwać do rana. Jednak jeśli w grę wchodzą kwestie zdrowotne to moja motywacja do zakończenia tego uroczego okresu w życiu mojeog synka zdecydowanie się poprawiła i jak na razie jestem konsekwentna.
I tak, po dwóch latach i trzech miesiącach bar mleczny wywiesił kartkę - nieczynne.
Protesty są głośne i zdecydowane, ale chyba nam to wszystkim wyjdzie na zdrowie, przynajmniej taką mam nadzieję.
Matylda przytomnie zauważyła, że to dobrze, że Maksio nie ma już dostępu do "sii" - bo nie będzie miał próchnicy. Jeśli do tego dołożymy większą dbałość o picie przez nich głównie wody i porządne szorowanie paszczy przez dorosłego, to mam nadzieję, że u stomatologa będziemy się pojawiać jedynie na kontrolach i fluoryzacji. Przede mną jeszcze wizyta z Maksiem u dentysty, aż mnie ciarki przechodzą, ale - to się chyba nazywa konsekwencje. Damy radę :)

wtorek, 5 października 2010

Dziwny czas na początek sezonu...


rowerowego! A jednak, stało się, pomimo swojej niechęci do roweru stojący na drodze do pracy korek w połączeniu z zawieszeniem ciuchci o 16.18 spowodowały, że zdecydowałam się na wyprawę do pracy rowerem. Dzięki niezwykłej wspaniałomyślności kolegi M. miałam okazję wypróbować strasznie fajniutki rowerek - składak amerykańskiego pomysłu, Dahon. Rower wygląda na pierwszy rzut oka nieco śmiesznie, ma małe, dwudziestocalowe kółeczka, wąską kierownicę, widać, że jest w nim jakiś patencior. I rzeczywiście - składa się całkiem sprytnie, rama łamie się na pół, kierownica również, siodełko jest na wygodny zacisk, pedały też się składają. Całość jest bardzo poręczna i lekka, na swojej trasie niestety kilka razy musiałam go przenieść i było to błogosławieństwem. Minusów przez krótkie użytkowanie nie znalazłam, może jedynie brak hamulca w pedale, ale to wyraz mojej tęsknoty za rowerkami z dzieciństwa ;)
Niestety okazało się, że mimo szczerych chęci, jadąc tempem nie tak całkiem żółwim, jestem na miejscu po podobnym czasie jak wycieczki autobusem, a co więcej, niewiele dłużej zajmuje mi przebiegnięcie tej trasy. Dlatego ten szum z rozpoczęciem sezonu był przedwczesny, raczej nie skusze się teraz na rower. Po pierwsze - oszczędność czasu wygląda na iluzoryczną, na mojej trasie brak ścieżki rowerowej, ulica - masakra, chodniki też takie se i mnóstwo przeszkód po drodze, łącznie z torami kolejowymi. Po drugie - jest już chłodno i pomimo odpowiedniego stroju jakoś mam wrażenie, że mnie przewiało. Trzy - kręcenie 16 km dziennie jest jednak dość męczące, a jak bym kupiła rower to jednak chciałabym korzystać z niego jak najczęściej, podejrzewam, że nie dałabym rady pogodzić rowerowania i biegania 5 razy w tygodniu - choćby z racji ograniczeń czasowych, ale i siłowych. Ale jeśli namyślę się do wiosny an rowerowanie to poważnie rozważę tę markę - bezcenne jest to, że zajeżdżam pod przedszkole, składam sprzęt, wrzucam do bagażnika i lecę po miśki. I kolejny dzień przemyka nie-wiadomo-kiedy...