czwartek, 31 grudnia 2009

Rzuć palenie...

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Ostatnio stojąc w kolejce tłumaczyłam Matyldzie, że pani, któa akurat wychodziła w lekkim pośpiechu na dwór - idzie się przewietrzyć. Sympatyczna pani przed nami włączyła się i zaczęła mówić, że chyba na dymka, płuca przewietrzyć. Matyla miała minę lekko zdezorientowaną - a o co chodzi - a ja wyjaśniłam pani, że ciężko trzylatce (jeszcze przez dwa miesiące!) wyjaśniać zawiłe problemy związane z nałogami i na razie tłumaczę trochę naokoło, ponieważ nie usłyszałam od córy dotychczas pytania, co robi ten dziwny biały dymiący przedmiot w czyichś ustach. Wywiązała się ogólna rozmowa o rzucaniu palenia, zwykle każdy ma za sobą jakieś epizody w tej materii, czasem przychodzi to łatwiej bo trafia człowiekowi do rozumu, że na przykład jest w ciąży i nie może (albo lepiej - stara się zajść w ciążę i nie może popalać). Na tatusiów czasem trzeba bata mocniejszego - drastyczne pytanie, czy chce doczekać osiemnastki dziecięcia czasem pomaga. Nikotyna jest ponoć jedną z najsilniej uzależniających substancji (co skrupulatnie wykorzystują bezduszni producenci - paczka dziennie to strasznie dużo pieniędzy - policzcie w skali roku!), dodatkowo ważny jest kontekst społeczny - sporo osób pali i życie towarzyskie w pracy toczy się właśnie "na fajku". Wspomagacze rzucania palenia w rodzaju plastrów, czy modnego ostatnio elektronicznego papierosa - to trochę półśrodki, wydaje mi się, że działają trochę dzięki dostarczaniu nikotyny, a trochę dzięki uderzaniu po kieszeni. Ale może też być tak jak w zasłyszanej historii - pani pali papierosa zwykłego, bo w elektronicznym kończy jej się bateria i oszczędza - komizm i tragizm w jednym.
Z mojego osobistego (i kilku najbliższych) doświadczenia - można przyjść do domu, wyrzucić do śmietnika resztki ostatniej paczki i obiecać sobie, że to koniec palenia i już.
Początek roku to czas równie dobry jak każdy inny dzień, ale może będzie łatwiej - trzymam kciuki za każdego, kto sobie szlachetnie postanowi - rzucam.

Tym pozytywnym przesłaniem kończę rok kalendarzowy i korzystając z okazji życzę Wam wszystkim, drodzy Czytelnicy, Wszystkiego Najnajlepszego w nadchodzącym, 2010 roku.

Sanki

W tym roku udało nam się na czas zakupić saneczki - w zeszłym roku jakoś nie było do tego ducha w narodzie i kiedy byliśmy już gotowi - skończył się śnieg. W tym roku udało się wybrać na czas i kupiliśmy dzieciakom kolejny pojazd- takie najzwyklejsze, tradycyjne, z metalowymi płozami (znak czasów - zielony metalic!), drewnianymi listewkami w ramach siedziska i plecionkową taśmą do zaprzęgania się w ramach konia pociągowego. Na półce obok leżał fajny dodatek - oparcie w postaci wygiętej rurki, potem okazało się, że jak się włoży dwa takie oparcia to sanki robią się jeszcze bardziej dwuosobowe - pasażer siedzący z przodu nie wyleci w sposób niekontrolowany. Do kompletu dwa cieplutkie pledy od Babci i opatuleni mogą wyruszać na śniegi i mrozy, rodzic pociągowy rozgrzeje się w trakcie, Byliśmy już nawet na pierwszej, malutkiej górce - Matylda zjeżdżała ze mną i z Tatą, okazało się, że woli z tyłu, jazda z przodu i widoki przy tym były chyba zbyt przerażające jak na pierwszy raz. Jednak jak znam Matylę niedługo będzie śmigać sama i jeszcze nas niejednym w tej kwestii zaskoczy.
Super jest pokazywać dzieciakom rzeczy, którymi człowiek cieszył się w latach beztroskiej młodości. Dodatkowo - samemu też można mieć z tego fun - sanki są przecież i dla starszych - ja sama kilka razy zjechałam i paszcza mi się śmiała od ucha do ucha, śnieg, mróz, las, górka - to ma w sobie nieodparty urok, rozpala tę iskierkę dziecięcości, która w każdym jest lub drzemie i czeka na przebudzenie.

Piernikowe wariacje

W tym roku kolejny raz udało się nam wspólnie upiec masę pierniczków, nawet Maksio troszkę pomagał. Matylka bardzo lubi pomagać w kuchni i skwapliwie z tego korzystamy - zanim się jej pewnikiem odwidzi pomaganie rodzicom. Razem zagniatałyśmy ciasto, potem Matylka swoje wałkowała małym wałeczkiem od ciastoliny. Wycinałyśmy kształty różniaste - Matylda optowała za krokodylami i misiami, ja obstawałam przy bardziej tradycyjnych piernikowych ludzikach, choinkach i gwiazdkach.
Tym razem nie lukrowałyśmy pierników i są saute, ale i tak na choince wyglądają imponująco, a co ważniejsze - są przepyszne. Przepis pochodził z Matyldziowego przedszkola i rzeczywiście - jest prosty, pierniki wycina się łatwo, rosną umiarkowanie, a po 5 dniach w puszce lub na choince - miód w gębie.
Przepis leci następująco - 5 dkg masła, 20 dkg miodu, 20 dkg cukru - rozpuścić podgrzewając, nie gotować. Ostudzoną mieszaninę dodać do 60 dkg mąki z płaską łyżeczką sody rozpuszczoną w 1/3 szklanki mleka. Całości dopełnia jedno jajko i łyżeczka przyprawy do pierników. Zagniatamy (ma prawo lekko się lepić), schładzamy, wałkujemy, wycinamy, pieczemy ok 15 minut w 180 stopniach - czas zależy od wielkości ciasteczek. Ciasto jest elastyczne, daje się łatwo wałkować bez konieczności mocnego podsypywania mąką (kiedyś robiłam z innego przepisu i ostatnia partia była prawie samą mąką).
Pierniki są tak smaczne, że po cichu planuję upiec je znowu. Oczywiście w oryginalnym przepisie wprowadziłam drobne modyfikacje, coby było bardziej prozdrowotnie - mąka była pełnoziarnista (bardzo fajna nowość od Lubelli - mąka "Pełne Ziarno"), cukier był trzcinowy i ciemny jak tylko się da, mleko - kozie. Przy kupnie przyprawy do piernika warto obejrzeć skład, niektóre mają na pierwszym miejscu... mąkę pszenną (i tak właśnie smakują w gotowym wyrobie). Święta pachną piernikami - a małe łapki najsurowszych jurorów moich wyczynów kulinarnych same wyciągają się do smakowitych kąsków wiszących na choince.

piątek, 18 grudnia 2009

Nowy (lepszy) Świat

W sobotę udało się nam dotrzeć do samego Centrum miasta (Matylda już bezbłędnie rozpoznaje, kiedy się tam wybieramy, patrzy sobie przez szybę i mówi - o, to jest Centrum, dużo ludzi i tramwaje!). Skusiły nas pogłoski o wielkiej choince na Placu Zamkowym i ciekawych dekoracjach na Trakcie Królewskim.
Chyba więcej osób miało taki pomysł, bo pomimo dziarskiego mrozu bardzo ciężko było znaleźć jakiekolwiek miejsce do zaparkowania. W końcu się udało i ruszyliśmy, dzieciaczki zostały zapakowane do wózka i opatulone po sam czubek nosa wełnianymi szalami.
Pierwszym punktem programu była osławiona choinka, starszym przypadła do gustu średnio (wydawało mi się, że będzie większa i bardziej, hmmm... elegancka?), młodsi zachwyceni, wokoło mnóstwo dzieci, biegających i w wózeczkach, wielkie świecące "łał" chyba było przygotowane pod dziecięce gusta. Za to rozświetlony Nowy Świat, dekoracje na latarniach - cudo. Rzeczywiście robi wrażenie, czuje się atmosferę magicznej, śnieżnej zimy, czar zbliżających się świąt. Światełka są w ciepłym, żółtawym kolorze, ta monochromatyczność świetnie się sprawdza w połączeniu z dość wymyślnymi ornamentami rusztowań dla oświetlenia.
Na Starówce - bajkowe girlandy, zwieszające się nad głowami w wąskich uliczkach. Na Placu Trzech Krzyży - niesamowita fontanna. Przejeżdżając koło Smyka warto choćby rzucić okiem na wystawę - w tym roku jest tam "na bogato" - ruszające się renifery i inne cuda.
Nie przepadam za zimą, nie znoszę marznąć, z fascynacji śniegiem wyrosłam, ale przyznam, że patrzenie na to wszystko a bardziej nawet patrzenie, jaką przyjemność sprawiło to maluchom - zima jak dla mnie może czasem sobie być.

czwartek, 17 grudnia 2009

Cieplutkie piżamki


Moje szkraby bardzo dzielnie odkrywają się ze swoich kołderek, Maksio w ogóle nie wyraża zgody na zasypianie pod przykryciem, kopie i się wierci dopóki nie uwolni nóżek. Matylka używała dotychczas dorosłej, wełnianej kołdry i zasypiała pod nią owszem, ale w drugiej połowie nocy często zastawałam ją wykopaną, z gołymi plecami na wierzchu. Śpiworek sprawdził się tylko częściowo, mała wiercipięta spała w drugiej połowie nocy na nim zamiast w. Ponieważ staramy się nie przegrzewać, w sypialni jest zwykle dość rześko, ja przykrywam się po czubek nosa i ten czubek i tak mi czasem zmarznie. Przypadkiem trafiłam na reklamę czegoś, co od razu mi się spodobało i szybciutko złożyłam zamówienie. Pizamki.com.pl - to strona krakowskiego producenta jednoczęściowych, polarowych śpiochów. Wdzianka są bardzo ładnie odszyte, z bardzo przyzwoitego polaru polskiej produkcji. Stópki są zeszyte z kilku kawałków, w kostce luźna gumka, zapięcie - plastikowy suwak od kostki po szyję, wygodne elastyczne ściągacze. Przyjemne kolory do wyboru - Matyla zażyczyła sobie energetyczny czerwony, Maksiowi wybrałyśmy jagodowy granacik. Wesołe aplikacje i dodatkowy bajer na stopach - warstwa grubej flaneli z antypoślizgowymi kropeczkami. Bardzo fajna sprawa, jak na razie super się sprawdzają, do zasypiania tylko towarzystwo przykryte jest cieniutkimi kocykami z bawełny, a potem to już jak kto woli, plecy w każdym razie zawsze są zakryte, a test łapki w ciągu nocy wykazuje zachowanie ciepła tam, gdzie należy. Piżamki występują w rozmiarówce do piątego roku życia, także przynajmniej jeszcze jeden sezon panienka będzie mogła cieszyć się spaniem w śpiochach - bo wdzianka spodobały się dzieciakom co najmniej tak jak mi, chociaż chyba z trochę innych powodów. Liczy się jednak efekt, a ten - jest na tak.

środa, 16 grudnia 2009

Zielona Pasta

Naszej Babuni poza wieloma innymi rzeczami zawdzięczamy odkrycie kolejnej w repertuarze potrawy przemytniczej - takiej, która jest i smaczna, zdrowa i pozwala na przemycenie składników osobno ajadalnych (zwykle jeszcze bardziej zdrowych). Przygotowanie jest proste i błyskawiczne, potrzebujemy trzech głównych składników: akowado, najlepiej takiego lekko miękkiego, jeśli po przyniesieniu ze sklepu jest twarde jak skała dobrze mu zrobi parodniowe leżakowanie na kuchennym parapecie; czerwonej cebuli - jest atrakcyjna wizualnie jako mocny akcent kolorystyczny w mdłozielono-biało-żółtej masie; dwóch ugotowanych na twardo jajek, najlepiej takich z "0" na skorupce, od zadowolonych kur łażących sobie po podwórku i wcinających to co kury jeść powinny. I koniec. Sól, pieprz do smaku.
Awokado można potraktować widelcem w celu rozciapciania całości na bazę pasty - tutaj najlepiej sprawdzą się małe chętne do pomocy rączki. Cebulkę siekamy drobniusieńko - przydatny będzie ostry nóż, można także poeksperymentować z blenderem. Jajko - najfajniejsza jest drobna kosteczka, nożem ciężko ją osiągnąć, ale podaję prosty patent z użyciem krajalnicy do jajek, takiego małego urządzonka w którym rolę ostrzy pełnią stalowe druciki - otóż kładziemy jajko, kroimy tymi drucikami, ostrożnie, tak by całość zachowała kształt jajka, a następnie delikatnie obracamy o 90 stopni i kroimy ponownie. Kosteczka jest idealna i drobniutka, biała z białka, żółta z żółtka. Delikatnie merdamy wszystko w miseczce i voila - pasta jak się patrzy, ciekawe połączenie smaków a przy okazji estetyczny dodatek do kanapeczki. Doskonała do kanapek z ciemnego pieczywa, tostów, sprawdzi się przy przemycianiu kiełków no i zawiera w sobie surową, czerwoną cebulę, cenną zwłaszcza w sezonie jesienno-zimowym a przez dzieci w innej postaci właściwie słabo jadalną. Smacznego!

Postrzyżyny

Nasz kochany synek w końcu trafił pod nożyczki, złote loki opadły i oczom naszym ukazał się mały chłopczyk - w miejsce małej dzidzi. Poszliśmy na żywioł, wiedząc, że w pobliskim zakładzie fryzjerskim siedziały czasem na fotelu dzieci, zabawiane wielkim pudłem zabawek. Okazało się, że do strzyżenia najmłodszych oddelegowana jest przemiła, nieco starsza pani fryzjerka, o przemiłym uśmiechu i wyglądzie prawie-babuni. Maksa fryzura została doprowadzona do porzadku (dowody na poniższym zdjęciu) kilkoma wprawnymi ruchami nożyczek, chyba etap przygotowania a wcześniej rozbierania się z zimowych betów trwał dłużej, niż operacja cin-cin.
Matylda dzielnie zabawiała brata (w końcu kocha go "na 10"! i lubi się z nim bawić "najbardziej na świecie"). Stary t-shirt, który zabrałam na wszelki wypadek okazał się bardzo przydatny - kolorowa pelerynka w pieski nie wzbudziła zaufania Maksiula, przy próbie ubrania w nią sprzeciw był jednoznaczny. T-shircik ograniczył nieco wbijanie się obciętych włosów w ubranko. Loczek na pamiątkę został przez przezornego Tatę zawinięty w chusteczkę - zostanie wklejony do albumu, podobnie jak Matyldzi. Pozytywny wydźwięk całej operacji polega również na tym, że Matylda, zachęcona pozytywnym przebiegiem, sama zgłosiła się na podcięcie końcówek do pani. Zatem dwie pieczenie przy jednym ogniu, a wszystko - kompaktowo - po drodze do sklepu - super!

Tostujemy

Wymieniliśmy ostatnio toster, stary miał już swoje lata a powłoka zapobiegająca przywieraniu była już niemal wspomnieniem. Matylda jest wielką fanką składanych tostów, więc decyzja była szybka, poprzedzona małym researchem w sieci, jaki wybrać. Padło na Tefala Pocket Sandwich - jak to Mati mówi "z lusterkiem". Tosterek jest mały i poręczny, zajmuje mniej miejsca niż poprzedni i wygląda na to, że będzie także łatwiejszy do utrzymania w czystości - okruszki i tłuszcz wystarczy przetrzeć ręcznikiem papierowym, poprzedni Black&Decker miał mnóstwo zakamarków.
Toster był w komplecie z instrukcją i jej lektura okazała się co najmniej tak ważnym nabytkiem, jak sam toster - była tam bowiem podpowiedź, jak szykować tosty i dość niespodziewana rada, by ser i dodatki pakować do środka, a masło czy inny tłuszcz rozsmarowywać na zewnętrznej powierzchni tosta, tej stykającej się z powierzchnią tostera. Pierwsza próba - trochę jak pies do jeża, ale zrobiliśmy dokładnie według przepisu i rzeczywiście - masełko roztopiło się i tost był wilgotny w środku, a przyjemnie chrupiący i rumiany na zewnątrz.
Z wcześniejszych eksperymentów polecam dodanie siekanych suszonych pomidorów (ale takich suszonych na sucho, bez octu i oliwnej zalewy, solonych i suszonych na słońcu), zwłaszcza do wersji z mozarellą, listek bazylii w takim przypadku również będzie na miejscu.
Taki tost może okazać się sympatyczną instytucją do przemycenia czegoś zdrowego w środku, pomyślnie testy przeszły kiełki i konfitura żurawinowa. Lub czegoś smacznego - mam słabość do tostów składanych z masełkiem i kremem czekoladowym w środku.