czwartek, 31 grudnia 2009

Rzuć palenie...

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Ostatnio stojąc w kolejce tłumaczyłam Matyldzie, że pani, któa akurat wychodziła w lekkim pośpiechu na dwór - idzie się przewietrzyć. Sympatyczna pani przed nami włączyła się i zaczęła mówić, że chyba na dymka, płuca przewietrzyć. Matyla miała minę lekko zdezorientowaną - a o co chodzi - a ja wyjaśniłam pani, że ciężko trzylatce (jeszcze przez dwa miesiące!) wyjaśniać zawiłe problemy związane z nałogami i na razie tłumaczę trochę naokoło, ponieważ nie usłyszałam od córy dotychczas pytania, co robi ten dziwny biały dymiący przedmiot w czyichś ustach. Wywiązała się ogólna rozmowa o rzucaniu palenia, zwykle każdy ma za sobą jakieś epizody w tej materii, czasem przychodzi to łatwiej bo trafia człowiekowi do rozumu, że na przykład jest w ciąży i nie może (albo lepiej - stara się zajść w ciążę i nie może popalać). Na tatusiów czasem trzeba bata mocniejszego - drastyczne pytanie, czy chce doczekać osiemnastki dziecięcia czasem pomaga. Nikotyna jest ponoć jedną z najsilniej uzależniających substancji (co skrupulatnie wykorzystują bezduszni producenci - paczka dziennie to strasznie dużo pieniędzy - policzcie w skali roku!), dodatkowo ważny jest kontekst społeczny - sporo osób pali i życie towarzyskie w pracy toczy się właśnie "na fajku". Wspomagacze rzucania palenia w rodzaju plastrów, czy modnego ostatnio elektronicznego papierosa - to trochę półśrodki, wydaje mi się, że działają trochę dzięki dostarczaniu nikotyny, a trochę dzięki uderzaniu po kieszeni. Ale może też być tak jak w zasłyszanej historii - pani pali papierosa zwykłego, bo w elektronicznym kończy jej się bateria i oszczędza - komizm i tragizm w jednym.
Z mojego osobistego (i kilku najbliższych) doświadczenia - można przyjść do domu, wyrzucić do śmietnika resztki ostatniej paczki i obiecać sobie, że to koniec palenia i już.
Początek roku to czas równie dobry jak każdy inny dzień, ale może będzie łatwiej - trzymam kciuki za każdego, kto sobie szlachetnie postanowi - rzucam.

Tym pozytywnym przesłaniem kończę rok kalendarzowy i korzystając z okazji życzę Wam wszystkim, drodzy Czytelnicy, Wszystkiego Najnajlepszego w nadchodzącym, 2010 roku.

Sanki

W tym roku udało nam się na czas zakupić saneczki - w zeszłym roku jakoś nie było do tego ducha w narodzie i kiedy byliśmy już gotowi - skończył się śnieg. W tym roku udało się wybrać na czas i kupiliśmy dzieciakom kolejny pojazd- takie najzwyklejsze, tradycyjne, z metalowymi płozami (znak czasów - zielony metalic!), drewnianymi listewkami w ramach siedziska i plecionkową taśmą do zaprzęgania się w ramach konia pociągowego. Na półce obok leżał fajny dodatek - oparcie w postaci wygiętej rurki, potem okazało się, że jak się włoży dwa takie oparcia to sanki robią się jeszcze bardziej dwuosobowe - pasażer siedzący z przodu nie wyleci w sposób niekontrolowany. Do kompletu dwa cieplutkie pledy od Babci i opatuleni mogą wyruszać na śniegi i mrozy, rodzic pociągowy rozgrzeje się w trakcie, Byliśmy już nawet na pierwszej, malutkiej górce - Matylda zjeżdżała ze mną i z Tatą, okazało się, że woli z tyłu, jazda z przodu i widoki przy tym były chyba zbyt przerażające jak na pierwszy raz. Jednak jak znam Matylę niedługo będzie śmigać sama i jeszcze nas niejednym w tej kwestii zaskoczy.
Super jest pokazywać dzieciakom rzeczy, którymi człowiek cieszył się w latach beztroskiej młodości. Dodatkowo - samemu też można mieć z tego fun - sanki są przecież i dla starszych - ja sama kilka razy zjechałam i paszcza mi się śmiała od ucha do ucha, śnieg, mróz, las, górka - to ma w sobie nieodparty urok, rozpala tę iskierkę dziecięcości, która w każdym jest lub drzemie i czeka na przebudzenie.

Piernikowe wariacje

W tym roku kolejny raz udało się nam wspólnie upiec masę pierniczków, nawet Maksio troszkę pomagał. Matylka bardzo lubi pomagać w kuchni i skwapliwie z tego korzystamy - zanim się jej pewnikiem odwidzi pomaganie rodzicom. Razem zagniatałyśmy ciasto, potem Matylka swoje wałkowała małym wałeczkiem od ciastoliny. Wycinałyśmy kształty różniaste - Matylda optowała za krokodylami i misiami, ja obstawałam przy bardziej tradycyjnych piernikowych ludzikach, choinkach i gwiazdkach.
Tym razem nie lukrowałyśmy pierników i są saute, ale i tak na choince wyglądają imponująco, a co ważniejsze - są przepyszne. Przepis pochodził z Matyldziowego przedszkola i rzeczywiście - jest prosty, pierniki wycina się łatwo, rosną umiarkowanie, a po 5 dniach w puszce lub na choince - miód w gębie.
Przepis leci następująco - 5 dkg masła, 20 dkg miodu, 20 dkg cukru - rozpuścić podgrzewając, nie gotować. Ostudzoną mieszaninę dodać do 60 dkg mąki z płaską łyżeczką sody rozpuszczoną w 1/3 szklanki mleka. Całości dopełnia jedno jajko i łyżeczka przyprawy do pierników. Zagniatamy (ma prawo lekko się lepić), schładzamy, wałkujemy, wycinamy, pieczemy ok 15 minut w 180 stopniach - czas zależy od wielkości ciasteczek. Ciasto jest elastyczne, daje się łatwo wałkować bez konieczności mocnego podsypywania mąką (kiedyś robiłam z innego przepisu i ostatnia partia była prawie samą mąką).
Pierniki są tak smaczne, że po cichu planuję upiec je znowu. Oczywiście w oryginalnym przepisie wprowadziłam drobne modyfikacje, coby było bardziej prozdrowotnie - mąka była pełnoziarnista (bardzo fajna nowość od Lubelli - mąka "Pełne Ziarno"), cukier był trzcinowy i ciemny jak tylko się da, mleko - kozie. Przy kupnie przyprawy do piernika warto obejrzeć skład, niektóre mają na pierwszym miejscu... mąkę pszenną (i tak właśnie smakują w gotowym wyrobie). Święta pachną piernikami - a małe łapki najsurowszych jurorów moich wyczynów kulinarnych same wyciągają się do smakowitych kąsków wiszących na choince.

piątek, 18 grudnia 2009

Nowy (lepszy) Świat

W sobotę udało się nam dotrzeć do samego Centrum miasta (Matylda już bezbłędnie rozpoznaje, kiedy się tam wybieramy, patrzy sobie przez szybę i mówi - o, to jest Centrum, dużo ludzi i tramwaje!). Skusiły nas pogłoski o wielkiej choince na Placu Zamkowym i ciekawych dekoracjach na Trakcie Królewskim.
Chyba więcej osób miało taki pomysł, bo pomimo dziarskiego mrozu bardzo ciężko było znaleźć jakiekolwiek miejsce do zaparkowania. W końcu się udało i ruszyliśmy, dzieciaczki zostały zapakowane do wózka i opatulone po sam czubek nosa wełnianymi szalami.
Pierwszym punktem programu była osławiona choinka, starszym przypadła do gustu średnio (wydawało mi się, że będzie większa i bardziej, hmmm... elegancka?), młodsi zachwyceni, wokoło mnóstwo dzieci, biegających i w wózeczkach, wielkie świecące "łał" chyba było przygotowane pod dziecięce gusta. Za to rozświetlony Nowy Świat, dekoracje na latarniach - cudo. Rzeczywiście robi wrażenie, czuje się atmosferę magicznej, śnieżnej zimy, czar zbliżających się świąt. Światełka są w ciepłym, żółtawym kolorze, ta monochromatyczność świetnie się sprawdza w połączeniu z dość wymyślnymi ornamentami rusztowań dla oświetlenia.
Na Starówce - bajkowe girlandy, zwieszające się nad głowami w wąskich uliczkach. Na Placu Trzech Krzyży - niesamowita fontanna. Przejeżdżając koło Smyka warto choćby rzucić okiem na wystawę - w tym roku jest tam "na bogato" - ruszające się renifery i inne cuda.
Nie przepadam za zimą, nie znoszę marznąć, z fascynacji śniegiem wyrosłam, ale przyznam, że patrzenie na to wszystko a bardziej nawet patrzenie, jaką przyjemność sprawiło to maluchom - zima jak dla mnie może czasem sobie być.

czwartek, 17 grudnia 2009

Cieplutkie piżamki


Moje szkraby bardzo dzielnie odkrywają się ze swoich kołderek, Maksio w ogóle nie wyraża zgody na zasypianie pod przykryciem, kopie i się wierci dopóki nie uwolni nóżek. Matylka używała dotychczas dorosłej, wełnianej kołdry i zasypiała pod nią owszem, ale w drugiej połowie nocy często zastawałam ją wykopaną, z gołymi plecami na wierzchu. Śpiworek sprawdził się tylko częściowo, mała wiercipięta spała w drugiej połowie nocy na nim zamiast w. Ponieważ staramy się nie przegrzewać, w sypialni jest zwykle dość rześko, ja przykrywam się po czubek nosa i ten czubek i tak mi czasem zmarznie. Przypadkiem trafiłam na reklamę czegoś, co od razu mi się spodobało i szybciutko złożyłam zamówienie. Pizamki.com.pl - to strona krakowskiego producenta jednoczęściowych, polarowych śpiochów. Wdzianka są bardzo ładnie odszyte, z bardzo przyzwoitego polaru polskiej produkcji. Stópki są zeszyte z kilku kawałków, w kostce luźna gumka, zapięcie - plastikowy suwak od kostki po szyję, wygodne elastyczne ściągacze. Przyjemne kolory do wyboru - Matyla zażyczyła sobie energetyczny czerwony, Maksiowi wybrałyśmy jagodowy granacik. Wesołe aplikacje i dodatkowy bajer na stopach - warstwa grubej flaneli z antypoślizgowymi kropeczkami. Bardzo fajna sprawa, jak na razie super się sprawdzają, do zasypiania tylko towarzystwo przykryte jest cieniutkimi kocykami z bawełny, a potem to już jak kto woli, plecy w każdym razie zawsze są zakryte, a test łapki w ciągu nocy wykazuje zachowanie ciepła tam, gdzie należy. Piżamki występują w rozmiarówce do piątego roku życia, także przynajmniej jeszcze jeden sezon panienka będzie mogła cieszyć się spaniem w śpiochach - bo wdzianka spodobały się dzieciakom co najmniej tak jak mi, chociaż chyba z trochę innych powodów. Liczy się jednak efekt, a ten - jest na tak.

środa, 16 grudnia 2009

Zielona Pasta

Naszej Babuni poza wieloma innymi rzeczami zawdzięczamy odkrycie kolejnej w repertuarze potrawy przemytniczej - takiej, która jest i smaczna, zdrowa i pozwala na przemycenie składników osobno ajadalnych (zwykle jeszcze bardziej zdrowych). Przygotowanie jest proste i błyskawiczne, potrzebujemy trzech głównych składników: akowado, najlepiej takiego lekko miękkiego, jeśli po przyniesieniu ze sklepu jest twarde jak skała dobrze mu zrobi parodniowe leżakowanie na kuchennym parapecie; czerwonej cebuli - jest atrakcyjna wizualnie jako mocny akcent kolorystyczny w mdłozielono-biało-żółtej masie; dwóch ugotowanych na twardo jajek, najlepiej takich z "0" na skorupce, od zadowolonych kur łażących sobie po podwórku i wcinających to co kury jeść powinny. I koniec. Sól, pieprz do smaku.
Awokado można potraktować widelcem w celu rozciapciania całości na bazę pasty - tutaj najlepiej sprawdzą się małe chętne do pomocy rączki. Cebulkę siekamy drobniusieńko - przydatny będzie ostry nóż, można także poeksperymentować z blenderem. Jajko - najfajniejsza jest drobna kosteczka, nożem ciężko ją osiągnąć, ale podaję prosty patent z użyciem krajalnicy do jajek, takiego małego urządzonka w którym rolę ostrzy pełnią stalowe druciki - otóż kładziemy jajko, kroimy tymi drucikami, ostrożnie, tak by całość zachowała kształt jajka, a następnie delikatnie obracamy o 90 stopni i kroimy ponownie. Kosteczka jest idealna i drobniutka, biała z białka, żółta z żółtka. Delikatnie merdamy wszystko w miseczce i voila - pasta jak się patrzy, ciekawe połączenie smaków a przy okazji estetyczny dodatek do kanapeczki. Doskonała do kanapek z ciemnego pieczywa, tostów, sprawdzi się przy przemycianiu kiełków no i zawiera w sobie surową, czerwoną cebulę, cenną zwłaszcza w sezonie jesienno-zimowym a przez dzieci w innej postaci właściwie słabo jadalną. Smacznego!

Postrzyżyny

Nasz kochany synek w końcu trafił pod nożyczki, złote loki opadły i oczom naszym ukazał się mały chłopczyk - w miejsce małej dzidzi. Poszliśmy na żywioł, wiedząc, że w pobliskim zakładzie fryzjerskim siedziały czasem na fotelu dzieci, zabawiane wielkim pudłem zabawek. Okazało się, że do strzyżenia najmłodszych oddelegowana jest przemiła, nieco starsza pani fryzjerka, o przemiłym uśmiechu i wyglądzie prawie-babuni. Maksa fryzura została doprowadzona do porzadku (dowody na poniższym zdjęciu) kilkoma wprawnymi ruchami nożyczek, chyba etap przygotowania a wcześniej rozbierania się z zimowych betów trwał dłużej, niż operacja cin-cin.
Matylda dzielnie zabawiała brata (w końcu kocha go "na 10"! i lubi się z nim bawić "najbardziej na świecie"). Stary t-shirt, który zabrałam na wszelki wypadek okazał się bardzo przydatny - kolorowa pelerynka w pieski nie wzbudziła zaufania Maksiula, przy próbie ubrania w nią sprzeciw był jednoznaczny. T-shircik ograniczył nieco wbijanie się obciętych włosów w ubranko. Loczek na pamiątkę został przez przezornego Tatę zawinięty w chusteczkę - zostanie wklejony do albumu, podobnie jak Matyldzi. Pozytywny wydźwięk całej operacji polega również na tym, że Matylda, zachęcona pozytywnym przebiegiem, sama zgłosiła się na podcięcie końcówek do pani. Zatem dwie pieczenie przy jednym ogniu, a wszystko - kompaktowo - po drodze do sklepu - super!

Tostujemy

Wymieniliśmy ostatnio toster, stary miał już swoje lata a powłoka zapobiegająca przywieraniu była już niemal wspomnieniem. Matylda jest wielką fanką składanych tostów, więc decyzja była szybka, poprzedzona małym researchem w sieci, jaki wybrać. Padło na Tefala Pocket Sandwich - jak to Mati mówi "z lusterkiem". Tosterek jest mały i poręczny, zajmuje mniej miejsca niż poprzedni i wygląda na to, że będzie także łatwiejszy do utrzymania w czystości - okruszki i tłuszcz wystarczy przetrzeć ręcznikiem papierowym, poprzedni Black&Decker miał mnóstwo zakamarków.
Toster był w komplecie z instrukcją i jej lektura okazała się co najmniej tak ważnym nabytkiem, jak sam toster - była tam bowiem podpowiedź, jak szykować tosty i dość niespodziewana rada, by ser i dodatki pakować do środka, a masło czy inny tłuszcz rozsmarowywać na zewnętrznej powierzchni tosta, tej stykającej się z powierzchnią tostera. Pierwsza próba - trochę jak pies do jeża, ale zrobiliśmy dokładnie według przepisu i rzeczywiście - masełko roztopiło się i tost był wilgotny w środku, a przyjemnie chrupiący i rumiany na zewnątrz.
Z wcześniejszych eksperymentów polecam dodanie siekanych suszonych pomidorów (ale takich suszonych na sucho, bez octu i oliwnej zalewy, solonych i suszonych na słońcu), zwłaszcza do wersji z mozarellą, listek bazylii w takim przypadku również będzie na miejscu.
Taki tost może okazać się sympatyczną instytucją do przemycenia czegoś zdrowego w środku, pomyślnie testy przeszły kiełki i konfitura żurawinowa. Lub czegoś smacznego - mam słabość do tostów składanych z masełkiem i kremem czekoladowym w środku.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Maki mniam mniam

Wczorajsze sushi udało się bajecznie, w towarzystwie Akashi (warzonego jak się okazało po lekturze mikroskopijnego napisu u naszych południowych sąsiadów) zniknęło w tempie tak astronomicznym, że nie zdążyłam nic pstryknąć. Cztery wielkie talerze zostały wchłonięte przez cztery osoby z malutką pomocą najmłodszych - Matylda "tego zielonego" to nie bardzo, ale już ryżyk z sosem sojowym i okrasą w postaci zielonego ogóreczka i awokado czy kawałka rybki był mniam. Maks nie był tym razem aż tak wybredny jak to on potrafi i skupił się na pochłanianiu razem z nami, na podłodze i ubraniu wylądowało na prawdę niewiele - dzielny chłopak całkiem się już cywilizowanie przy stole potrafi zachować.
Dla spróbowania ugotowałam i skroiłam do zawijasków jajko na twardo - całkiem dobrze się komponowało z resztą, zwłaszcza z rybą. Goście donieśli imbir marynowany, bo mój poprzedni zakup był taki sobie, nie spojrzałam - o zgrozo - na listę składników, a potem okazało się, że pół tablicy Mendelejewa z etykiety niestety robi różnicę - te wszystkie dodatki sprawiły, że imbir miał nieprzyjemnie słodko-chemiczno-oblepiający język posmak. Nauczka na przyszłość - kto czyta, nie błądzi (albo przynajmniej mniej, bo czasem przecież etykieta nie do końca szczerze pokrywa się z zawartością). Podobnie z wasabi - wyrób tubkowy pasi mi zdecydowanie mniej niż proszek wymieszany z wodą i doprawiony do smaku. Że już o kolorze nie wspomnę, bo to mniejszy problem.
Goście dzielnie zawijali, wszyscy podjęli rzucone wyzwanie, poczuliśmy się spełnieni kulinarnie i towarzysko - dyskusja toczyła się wartko. Z pewnością będą powtórki.

BBC - Bardzo Bardzo Ciekawe

Dawno dawno temu zaczęliśmy wspomagać naukę angielskiego słuchaniem ulubionej stacji radiowej naszego wspólnie ukochanego Jeremy'ego Clarksona. Radio 2 - bo o nim mowa - to sporo ciekawej gadaniny i mix muzyczny gatunków gdzieś ze środka popu i rocka, w sam raz do słuchania przy okazji wykonywania innych, średnio absorbujących czynności. Początki były ciężkie, rozumiałam (mimo wcześniejszego przeświadczenia o całkiem niezłej znajomości angielskiego) co któreś słowo, reszta była zlepkiem potoczystym acz mało dla mnie zrozumiałym. Po pewnym czasie słuchanie stało się bardziej wciągające, słowa z potoku niezrozumiałych zbitków stały się bardziej klarowne i zaczęłam słuchać bardziej dla treści nawet, niż samego treningu językowego. Radio 2 jest instytucją niezwykle żywą, słuchacze aktywnie biorą udział w audycjach - ślą maile, smsy, wreszcie - dzwonią i w efekcie bardzo przyjemnie się tego słucha.
Dla zainteresowanych: www.bbc.co.uk/radio2/.
Szybko okazało się, że nauka idzie jeszcze szybciej, gdy do dźwięku dodamy obraz. I tak staliśmy się uzależnieni od dokumentów brytyjskiej stacji. Strona www.bbc.co.uk/iplayer/ daje niejakie pojęcie, czego można się spodziewać, poszczególnych tytułów można szukać między innymi na google video i youtube.
Poza czystą rozrywką (Top Gear, genialne czasem stand-upy) warto obejrzeć dokumenty traktujące o praktycznie każdym aspekcie życia jednostki i społeczeństwa (świetny Louis Theroux). Nie raz popadłam w zachwyt, jak skromnymi środkami ale staranną formą i bogatą treścią można tłumaczyć bardzo skomplikowane zagadnienia tak, że stają się ciekawe, wciągające i zrozumiałe dla szarego zjadacza chleba.

sobota, 28 listopada 2009

Sushi zwijamy i się zajadamy

Pewnego pięknegfo dnia zamówiliśmy sobie na spróbowanie sushi - skuszeni ochami i achami znajomych, starych wyjadaczy tej egzotycznej wówczas dla nas potrawy. Aby wprowadzić się w odpowiednie klimaty poczytałam trochę soczyste opowieści Bartka Pogody, obejrzałam zdjęcia z drugiego końca świata, dowiedziałam się conieco o Kraju Kwitnącej Wiśni - jak się okazało Japonia jest niezwykle egzotyczna, ma się wrażenie pobytu na innej planecie. Może kiedyś uda mi się przekonać o tym osobiście, jest to zabukowane na liście marzeniowej, a tymczasem korzystam z przywileju mieszkania w wielkim mieście, a co za tym idzie - możliwości spróbowania nowych smaków.

Sushi szczęśliwie pochodziło z bardzo przyzwoitej sieciówki SensiSushi - smak pierwszych eksperymentó zachęcił mnie do prób dalszych, łącznie z samodzielnym zwijaniem dwa tygodnie temu. Jutro zamierzam powtórzyć wyczyn w związku z wizytą gości, mam nadzieję, że trochę pomogą, bo cała rzecz (o ile nie zależy nam na zachowaniu wszystkich reguł) jest niezbyt skomplikowana, za to czasochłonna - w sam raz, by zasiąść razem przy stole.

Składniki potrzebne do szaleństwa kulinarnego można kupić w każdym większym sklepie, widać, że rzecz zrobiła się modna i popularna.

Bardzo pasuje mi połączenie smaków, po pierwsze ukochany słono-słodki, podkreślony kwaśno-słodkim (ocet ryżowy i cukier), do tego połączenie konsystencji - miękki ryż, lekko gumowaty wodorost nori, chrupki środek z ogórkiem. Odrobina pikantnego wasabi, sos sojowy albo nawet teriyaki - i jestem w niebie. Po kilku próbach opanowane zostały nawet uciekające pałeczki.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - obiecuję dokumentację foto.
A dla dzieci przewidziałam kulki z ryżu z dodatkami - wodorosty ich na razie nie kręcą.

sobota, 21 listopada 2009

Woda zdrowia doda

Natknęłam się całkiem przypadkiem na ciekawą stronę i ciekawą osobę – irańskiego lekarza, doktora Fereydoona Batmanghelidj, który uczył się i praktykował w Wielkiej Brytanii, Iranie a potem USA, był jednym z ostatnich uczniów noblisty Aleksandra Fleminga – wynalazcy penicyliny. W Iranie trafił do więzienia jako więzień polityczny i tam – całkiem przypadkiem – odkrył, że woda może być lekiem. Pozbawiony dostępu do leków pomagał współwięźniom cierpiącym z powodu wrzodów (o podłożu głównie stresowym) – z zaskakująco dobrymi efektami. Później, kiedy już opuścił więzienie – prowadził dalsze badania, kleił w całość informacje porozrzucane po publikacjach naukowych. Zależności, które odkrył, można podsumować - nie jesteś tylko tym, co jesz, ale tym, co (i ile) pijesz.

Człowiek składa się w dużej mierze z wody – płuca aż w 90%, nawet kości - w 25%. Chroniczne odwodnienie przyczynia się do powstawania takich schorzeń jak: astma, artretyzm, nadciśnienie, angina, cukrzyca, lupus, stwardnienie rozsiane (na stronie podaje szczegółowe wyjaśnienia, jakie mechanizmy zachodzą w nawet lekko odwodnionym organizmie i jak niedostatek wody przyczynia się do powyższych schorzeń). „Nie jesteś chory – tylko spragniony. Nie lecz pragnienia lekami”. Prosta przyczyna – więc i proste leczenie. Zwiększ ilość wypijanej wody – różnica może być zaskakująca. Ile pić? W zależności od wagi, dla 70 kg będzie to ok. 2,3 litra czystej wody (ok. 0,033 l na każdy kilogram masy ciała ). Czyli nic specjalnie odkrywczego, ogólnie znany fakt, że człowiek powinien spożywać około 2 litrów wody dziennie. A jednak - jak przyjrzałam się, ile mi dziennie wychodzi H2O – to niestety nie było tyle, ile trzeba, a dodatkowo yerba w sumie zawiera jakąś tam formę kofeiny i działa nieco diuretycznie. Teraz bardziej się pilnuję a dodatkowo piję zdrowie Maksia, który też swoje codziennie odsysa, więc popyt jest, podaż trzeba zapewnić.
Więcej na: http://www.watercure.com

piątek, 13 listopada 2009

Jesienne smuteczki

Brak słońca daje mi się już porządnie we znaki, a do wiosny jeszcze tak daleeeko… Ciężko się zabrać za robotę, a spaceru się odechciewa czasem już po pół godziny – albo kapie na nos, albo zimno niemiłosiernie. Ale jak się ciepło opatulić i parasol w łapki – nie jest źle. Matylda nawet śmiga na hulajnodze, niezrażona warunkami atmosferycznymi. Czasem nie mam pomysłu, jak ich ubrać – za chłodno źle, za ciepło – jeszcze gorzej. A wskazania termometru bywają złudne. Jednak wizyta na www.meteo.waw.pl i rzucenie okiem na temperaturę odczuwalną i wilgotność zwykle rozwiewają wątpliwości. Czasem podpowiedzi można szukać tez wyglądając przez okno, ale teraz za oknem najczęściej jest puściusieńko, czasem ktoś szybko przemknie z wózkiem. Wracając do kwestii ubiorowych – wybraliśmy się na zakupy, małe stópki potrzebują ciepłych bucików, a nieco większe stópki co prawda mają cieplutkie emu z zeszłego roku, ale są „za luźne” i „nie chcem” a dodatkowo i tak są na styk, a pannica nam wystrzeliła jak topola. W ostatnim momencie – bo okazało się, że w naszym zaprzyjaźnionym sklepie (uśmiechy dla Wujcia!) to ostatnia dostawa zimowek – dzieciaczki stały się posiadaczami nowych butków. Rodzima firma Antylopa robi bardzo przyjemne obuwie, w cenie jeszcze do przełknięcia, zimowe mają w środku wyściółkę z białej wełenki, która w zeszłym roku świetnie się sprawowała – żadnych dodatkowych ocieplaczy nawet w mrozy, a nóżki zawsze ciepłe i suche (z małą pomocą impregnatu). Buciki są skórzane, ze sztywną piętką, można zapiąć solidnie na 2 lub 3 rzepy. Wzornictwo całkiem przyjemne, dzieciom też się podobają. Idziemy na spacer!

czwartek, 12 listopada 2009

Klik klik reklamki

Z pewną taką satysfakcją podglądam sobie czasem w statystykach Was - moi drodzy Czytelnicy. Cieszy mnie bardzo, że mój blog jest odwiedzany, dodatkowo czasem słyszę nawet osobiście miłe słowo – że to co piszę, podoba się Wam, szanowni Czytelnicy.
Jeśli nie macie wyłączonych reklam (Adblock, NoScript i tym podobne pluginy w Firefoksie) – uprzejmie proszę – kliknijcie czasem reklamkę Google, dzięki temu moja praca nad blogiem nie będzie tak zupełnie charytatywna. Google serwuje mało inwazyjne reklamy, dostosowane w dużej mierze kontekstowo, nie zobaczycie tu irytujących wielgachnych reklamisk, których nie da się zamknąć iksikiem a grają i tańcują niemożebnie.
Sama korzystam z reklam przy wynikach wyszukiwania, kilka fajnych rzeczy w ten sposób wyklinałam, o istnieniu ich w inny sposób może bym się nie dowiedziała. Także coś za coś, Google też musi zarobić, ale miło, że w przypadku blogów dzieli się częścią zysków z autorami. Google ma kontekst do reklam, a autor – początkujący na waciki, a potem może i coś więcej się uzbiera?

piątek, 6 listopada 2009

Grypa boi się ziółek

Jak co roku sezon wirusówek (w tym – straszne słowo – grypy, a jeszcze straszniejsze – świńskiej!) powoduje wysyp coraz bardziej sensacyjnych nagłówków prasowych. Strach sprzedaje się dobrze, panika jeszcze lepiej. A to przecież już było – co pokazuje na przykład ta notatka z GW - http://wyborcza.pl/. To było tylko 4 lata temu. Dzisiaj nikt już o tamtej straszliwej pandemii nie pamięta. Oczywiście, nie należy bagatelizować, ale grypa była, jest i będzie, mamy za sobą kilka mniej dolegliwych sezonów i może przez to - to, co teraz, wydaje się być straszniejsze, niż potencjalnie jest.
W pogoni za sensacją umyka czasem fakt, że o ile nie jesteśmy w grupie ryzyka, to nie musimy przyjąć tony kosztownych farmaceutyków, żeby przetrwać. Czasem może się okazać, że wystarczą przysłowiowe ziółka. Bardzo ciekawą listę znalazłam na stronie Ośrodka Diagnostyki i Zwalczania Zagrożeń Biologicznych WIHE (w Puławach). Lista jest tym ciekawsza, że kilka pozycji już stosowałam, czosnek z wielkim powodzeniem nawet, a Ośrodek jest instytucją poważna i nie podejrzewam, żeby ta lista to było jakieś tam fiu-bździu. Grypa nie jest katarkiem, ale środki pochodzenia roślinnego zawierają czasem bardzo potężne i silnie działające substancje bakterio-, grzybo- i wirusobójcze, podobnież związane jest to z faktem, że rośliny również muszą się zmagać z wirusami i dlatego wytworzyły skuteczne mechanizmy obronne. Pierwszy z brzegu przykład – olejek z drzewa herbacianego.
Niekoniecznie to co tanie i naturalne jest marne i nie działa – po prostu czasem nikt nie może na tym zarobić, a taka tabletka, to już co innego – prawdziwe pole do popisu. Ale prawda jak zwykle – leży gdzieś pośrodku…

czwartek, 29 października 2009

Soczek prosto od…

Wczoraj zaszalałam i kupiłam sokowirówkę - małą, nieinwazyjną, niezagracającą nadmiernie i tak już pękającej w szwach kuchni. Przy pomocy tego urządzona można wygenerować pyszny soczek a la Kubuś – ale nie z 20%, a 100% soku – i zupełnie bez potrzeby dosypywania cukru czy innego syropu glokozowo-fruktozowego. Dodatkowo można dorzucić garść kiełeczków, nie mówiąc już o sympatycznym fakcie, że jeśli akurat nie przepadamy za marchewą, lub nie w takich ilościach – to co kto lubi, hulaj dusza. Jeśli optujemy za wersją zdrowotną – sky is the limit. Buraczki, winogrona, seler, trochę kapusty, pomarańcze – efekt może być ciekawy, dla mnie wymaga najpierw wizyty w sklepie, bo lodówka chłodzi w coraz większej mierze powietrze.

Matyla wciągnęła dzisiaj całą butlę (z niewielką dolewką wody) soczku z dwóch jabłek, jednej niedużej marchewki i garści kiełków słonecznikowych. Smak wyszedł całkiem przyjemny, delikatny, żadnych reklamacji nie było, tylko bez pianki musi być, bo pianka być be. W wypaśnych modelach sokowirówkowych kombajnów (my mamy zwykłego Zelmerka, szczęśliwie montowanego w EU, nie wytwór chińskiego rzemiosła, więc mam nadzieję, że pociągnie trochę) widziałam coś takiego, jak separator piany, ale ja się chętnie z tym separatorem zamieniam i pianę pożarłam łyżką.

Max wyrobami sokowymi zainteresowany jest średnio. W dodatku ostatnio – czy to z racji nękających katarów, ząbkowania, czy innej Niezidentyfikowanej-Przyczyny-Dzikich-Wrzasków-i-Pisków wisi znowu więcej przy cycu i przyznam, że czasem mam już tego trochę dość i myślę, jakie by mu tu mleko zaserwować. Mam też cichy plan ponownej próby zapchania nieco jego małego brzuszka (ćśśś, może by pospał?) na noc Sinlaciem, który Matylka piła jeszcze dłuuuugo po zakończeniu cycowania.

poniedziałek, 26 października 2009

Kolorowe kredki

Moja kochana córeczka zainteresowała się jakiś czas temu literkami i cyframi. Dzielnie wypisuje coraz bardziej kształtne i dające się odczytać litery. Jak na razie samodzielnie trzy wyrazy – literuje i pisze z wystawianiem języka rzecz jasna dla większej precyzji – M A M A T A T A M A X. Swoje imię jeszcze z pomocą (trudne jest Y i D, mylą się brzuszki, a literki odwracają jak w lustrzanym odbiciu). Chcąc podsycić już i tak zaawansowany zapał sprezentowałam jej ołówek, taki właśnie fajny do nauki pisania – gruby, trójkątny, w drewnianej oprawce z wesołymi rysunkami i z dość miękkim grafitem B.
Pasja malowania, kolorowania, produkowania potworów, zwierzaków, ludzików też została podlana – kredkami, które marzyły mi się jako dziecku, które z nabożeństwem pożyczałam od koleżanki i których zapach pałętał się gdzieś po pamięci. Mowa o progresso od koh-i-noor. Kredki jak najbardziej są w dalszej sprzedaży, dalej są produkowane w Czechach, pachną tak samo, rysują doskonale, Matyli się spodobały, a ja mam przy okazji spełnienie dawno zapomnianego marzenia, taka mała rzecz, a cieszy.
Malunki wychodzą nam coraz lepiej, już nawet i Max zaczął się przyłączać, na razie głównie podbiera/zjada kredki, ale też już trochę celuje w kartkę i jest chyba zdziwiony efektem kolorowej, zygzakowatej kreski pozostawionej przez ten dziwny patyczek. Miło popatrzeć, jak się rodzeństwo dogaduje, miód na moje serce po prostu.

czwartek, 22 października 2009

Sen, a właściwie jego brak

Najtrudniejszym jak dotąd, w mojej krótkiej, niespełna czteroletniej karierze młodego rodzica małych dzieci, aspektem jest permanentny brak snu. Udaje mi się jakoś czasowo chociaż przyzwyczaić do pobudek od czasu do czas, troszkę boczkiem, boczkiem odeśpię jakimś cudem i dzięki nieocenionemu i niezastąpionemu wsparciu drugiej połówki. I wtedy bach – albo katar, gorączka, marne z tego czy innego powodu samopoczucie maluchów – i znowu noc w plecy, i kolejne z rzędu. Po którejś z kolei czuję, że przestaję myśleć do końca racjonalnie, jestem drażliwa, nastrój zmienia mi się z minuty na minutę, warczę. Przechodzę chwilową transformację osobowości, a od starego „ja” dzieli mnie kilka lepszych nocy.
Staram się resztki cierpliwości zachowywać właśnie na noc, żeby z miłością, empatią podchodzić do małego krzykacza albo Matylki, która budzi się z płaczem, że chce do mamy.
Usypianie jakoś przychodzi w miarę łatwo, Mati lubi słuchać bajek na dobranoc, lubi wieczorem jeszcze chwilkę pogadać, opowiada rzeczy, które się danego dnia wydarzyły. Mały przypina się do cyca i odpina po zaśnięciu, mam cichą nadzieję, że w miarę bezboleśnie przesiądzie się na usypianie bajkowe, ale do tego jeszcze nam sporo brakuje. W nocy za to z niewiadomych przyczyn Max daje mniej lub bardziej do wiwatu – mniej to dwie pobudki na cycanie, do których już się jakoś przyzwyczaiłam, bardziej – to pobudka co godzinę i wybudzenie się na godzinę o jakiejś nieludzkiej godzinie. Czasem w takich sytuacjach cofa się jeden krok wstecz i lulamy go w leżaczku, w efekcie śpi, a my mamy chwilę oddechu. Matylka należy do rzadkiego przypadku dziecka, które w niemowlęctwie przesypiało noce po 6 miesiącu. Tak, są takie dzieci, Nie wiedziałam, że to wyjątek, myślałam, że reguła. Max w sposób bolesny wyprowadził mnie z błędu. Pociesza mnie jedynie długa perspektywa, w końcu mu się znudzi, prawda? Ciekawe, czy będzie jakiś czas między tym faktem, a koniecznością wyciągania go z łóżka do szkoły.
Dzieci zdecydowanie powinny być w komplecie z guzikiem do wyłączania na czas solidnego, przynajmniej ośmiogodzinnego odsapu.

czwartek, 15 października 2009

Śniegu nam za wiele


Wczoraj spadł pierwszy śnieg. Matylda rano z wielkim zainteresowaniem śledziła cichy, wolny, gęsty taniec płatków za oknem. Nawet Max się zainteresował, stali razem przy drzwiach balkonowych i podziwiali.
Niestety obydwoje smarkają, kaszlą, kichają – czyli standardowy zestaw jesienno-zimowo-wiosenny, powoli już się z tym godzę, staram się im zmniejszyć jak najmniej inwazyjnymi sposobami intensywność dolegliwości. Technicznie – to maksymalne pojenie, pilnowanie wilgotności i temperatury w mieszkaniu, minimum godzinka na dworze o ile nie mają gorączki, trochę homeopatii zaleconej przez nasza pediatrę, oklepywanie plecków jeśli cherlają, paracetamol jeśli gorączka za mocno dokucza, olbas w okolice noska, pulmex baby do wysmarowania. A emocjonalnie – pozytywnie i z uśmiechem, maksymalna dawka przytulania, noszenia na rękach jeśli jest taka potrzeba, uśmiechu, wspólnej zabawy, uwagi, cierpliwości (zwłaszcza w nocy jest to wyzwanie, bo maluch chory to maluch budzący się, czasem i co godzinę…).
Wczoraj smarkanie i inne urocze objawy nei były tak dotkliwe, w związku z czym wybraliśmy się na kwadransik, coby sobie tę mroźną przyjemność dawkować. Matylda paradowała z parasolem, Maksio podziwiał biały świat zza folii w wózku. Szybkie klecenie bałwanów – ja mam na koncie bałwanią rodzinę 2+2, Matylda wygenerowała im z trzech kulek przyjaciela – jednego bałwanka. Fajnie było patrzeć, jaką jej radość sprawia szaleństwo na śniegu. Chłodek dał się we znaki, bo nie było żadnych protestów, kiedy dałam sygnał do odwrotu. Zielona żaba wróciła oczywiście z nami, czego dowód na zdjęciu.

poniedziałek, 12 października 2009

Nocnikowe osiągnięcia


Wczoraj nasz piętnastomiesięczny młody obywatel po raz pierwszy zrobił siusiu na nocnik. Od jakiegoś czasu się do tego urządzenia przymierzał, siadał, ogólnie kombinował po swojemu. Z pierwszej ręki ma przykład, co się z tym cudem robi – Matylka jeszcze czasem z nocnika korzysta, bo „nie zdąży na wucet, tak mi się chce siku”. Ostatnio jednak najczęściej „tak jak dorośli” – wdrapuje się po swoim schodku, kładzie nakładkę, siada, robi, co trzeba, ściąga nakładkę, zamyka deskę (!), spuszcza wodę (pamięta, żeby użyć mniejszego guzika) i – voila – „Mamaaaa zrobiłam siiiikuuuu„. Chwalimy, a jakże, być może Maksia skusiły właśnie te pochwały, bo chyba jest na nie łasy, do naszych zachwytów wtórował, bijąc brawo. Dzisiaj wprawił mnie rano w kompletne osłupienie, serwując do nocnika kupę. Oczywiście, wiem, że zwykle rano po obudzeniu ją robi, że chwilę się do tego przymierza, wystarczająco długo, żeby uwolnić pupkę ze śpiochów i pieluchy i posadzić na nocniku, że ostatnio jakby zaczyna sygnalizować, że chce usiąść na nocniku/muszli. Siedziałam z nim chwilę i postękiwałam dla towarzystwa, bez większego przekonania. Po czym ze zdziwieniem stwierdziłam, ze Max stękał jednak produktywnie. Okrzyki, oklaski, czerwone dywany, Max wyglądał na zadowolonego i też sobie klaskał. Może będą repety? Zapowiada się obiecująco, może część sukcesu trzeba przypisać nocnikowi i nakładce NUK - może nie wygrywają melodyjek, nie są bajecznie kolorowe, nie mają żadnych specjalnych systemów – ale wydaje mi się, że są przemyślane i wygodne dla dzieci (dodatkowo nakładka jest autentycznie uniwersalna, innej firmy okazała się niepasująca do deski) – co doświadczenia z nauką czystości u Matylki zdaje się potwierdzać.
Rzeczywiście, macierzyństwo odmienia życie i wywraca wszystko do góry nogami – jeszcze całkiem niedawno nie przyszłoby mi do głowy ani pisanie bloga o potyczkach rodzicielskich, ani szczegółowe opisywanie komukolwiek domowych historii nocnikowo-wucetowych.

piątek, 9 października 2009

Dwa plus dwa


Pięć lat temu – równiutko – w uroczy, nieco chłodny dzień zawarliśmy z moim ukochanym związek małżeński (poważnie brzmi) – to już pięć lat, a cały czas mam świeże wspomnienia z tego dnia, było to bardzo pozytywne przeżycie. Przygotowywaliśmy się dzielnie wcześniej – wizyta w Urzędzie Stanu Cywilnego celem wypełnienia wstępnych papierków i zarezerwowania terminu, potem wybór miejsca na obiad dla rodziny i najbliższych (knajpki już niestety nie ma – chlip… ale są inne greckie, w jednej z nich zamierzamy świętować rocznicę). Potem łażenie po sklepach, wybór obrączek (z perspektywy wybór był słuszny, są solidne w wadze, nie widać na nich śladów zużycia, a białe złoto łączone z tradycyjnym dobrze się komponuje z innymi ozdobami), przymierzanie – garnituru i sukienki, jeszcze buty, umawianie się z fryzjerką (dzięki Kasiu – za fryzurę na ślub, każde fajne strzyżenie moje i Matyldy, mam nadzieję, że wrócisz do pracy i Maksia też cincin…). Wszystko się udało koncertowo, szczęśliwie mój kochany, zapobiegliwy przyszły mąż umył i zatankował dzień wcześniej naszego białego latawca, bo zamówiona taksówka nie dotarła. Golf służył za limuzynę, na masce umocowaliśmy bukiet i wjechaliśmy - jak paniska pod sam Urząd na Starówce. Gości było duuużo, pięknie nam klaskali, dobrze życzyli. Życzenia – jak widać się spełniły, po pięciu latach bilans jest mega dodatni – ja uważam się za osobę bardzo szczęśliwą (z małymi górkami, dołkami – ale w normie!) mamy dwoje cudownych, zdrowych i (już szczęśliwie nieco) podchowanych dzieci. Do tego przytulny dach nad głową, przyzwoite cztery kółka, wykształcenie i praca pozwalająca to wszystko jako tako utrzymywać. Kolejne rocznice przed nami, z nadzieją i optymizmem patrzę w przyszłość, jednocześnie staram się jak najbardziej docenić codzienność, bo jest się czym cieszyć, bez dwóch zdań. Dziękuję Ci Kochanie za ostatnich 10 lat, najlepszych z mojego życia.

czwartek, 8 października 2009

Spacerkiem w poszukiwaniu lepszej formy

Kilka miesięcy temu znalazłam w sobie dość hartu ducha, by zmobilizować swoje rozleniwione nieco ciało i zamiast wozić się po Matyldę do przedszkola autem wybieram opcję pieszą. Trasa nie jest długa, około dwóch kilometrów w jedną stronę. Tak naprawdę porządnego ala treningu jest właśnie tyle, bo powrotne dwa kilometry to powolne dreptanie, przeplatane rzadkimi epizodami gonienia za panienką na hulajnodze.
Przez ostatnie pół roku pogoda nam super sprzyjała, z tego co pamiętam raz lało tak, że wybrałam jednak samochód, z folii na wózek skorzystałam może ze dwa razy, teraz pewnie z racji jesieni będzie więcej okazji do jej rozłożenia i wyciągnięcia parasola. Na razie jest zaskakująco gorąco i po szybkim marszu z wózkiem jest cieplusio.
Taki spacer z wózkiem, niekoniecznie nawet bieg, czy trucht, ale dobre wyciąganie odnoży i konsekwentne drałowanie przynoszą efekt w postaci poprawienia formy no i oczywiście samopoczucia. Na pewno nie jest to haj jak po przebiegnięciu paru kilometrów, ale zawsze coś. Jeśli dodatkowo dodamy do tego świadomą pracę rąk na rączce od wózka to mamy wentylowanie małego ludzika i (prawie) nornic walking w jednym. Waga na razie nie pokazuje jakiś spektakularnych rezultatów (pewnie wina stacjonarnego w większości trybu życia i dogadzania sobie ponad miarę niestety). Natomiast czuję się zachęcona i mam (nomen omen) apetyt na więcej w tej dziedzinie. Matylda na hulajnodze coraz żywiej sobie poczyna, już coraz rzadziej chce „Mamaaaa do wózka” i malutkimi kroczkami mam nadzieję na kolektywne rodzinne działanie w kierunku bardziej aktywnego trybu życia naszej czwórki – bo warto.

środa, 7 października 2009

Pablopavo & Ludziki – „Telehon”

… nam gra w głośnikach od soboty, kiedy to wybraliśmy się do pobliskiego empiku całą czteroosobową załogą rodzinną celem nabycia najnowszej płyty (nakładem kultowej wytwórni Karrot Kommando). Wcześniej słuchaliśmy już połowy materiału – dzięki myspace (http://pl.myspace.com/pablopavo). Pablopavo udzielał się między innymi na solowym krążku Sidneya Polaka – charakterystyczny timbre nie był nam obcy. Są pewne elementy styczne tych dwóch muzyków – obydwaj urodzeni i osadzeni mocno w realiach warszawskich, bez zbędnego zadęcia, za to ze swoistym ciepłem opowiadających w świetnych tekstach o mieście – także mi bliskim. Teksty są mocną stroną płyty, ale kosmiczne dźwięki, które stanowią do nich podkład też momentami wbijają w ziemię swoją przestrzennością, pomysłowością, zestawieniami. Do tego ciekawy bit, dobra nawijka i jedziemy. Podoba mi się odmienność stylistyczna od rodzimego Pablopavowego Vavamuffina – tak jak u Sydneya znajdziemy na płycie różnorodność, także gatunkową. A teledysk do tytułowego Telehona – autorstwa grafika Łukasza Rusinka – po prostu w y m i a t a. W tekstach historie różne, klimat miejski, opowieści o ludziach zwykłych, część z nich w jakiś odpryskach każdy słyszał.
Płyta w warstwie tekstowej jest raczej nastrojowo-smutnawa, ale klimat słowa równoważy nieco żywość i rytmiczność muzyki. C.S.I Stegny to kawałek dobrej poezji, w jednym z krótkich wywiadów Pablopavo powiedział, że każdy miał kiedyś 17 lat i był zakochany więc niejako każdy mógł taki kawałek napisać – ale chyba nie do końca, warsztat poetycki może się okazać konieczny – fałszywa skromność panie Pablo… Jedyna piosenka ze słowami które nie wypełzły w miasto spod pióra Pablo to „System” – ciekawe wykorzystanie języka komputerowego i DTP sprawiają, że kawałek ma drugie dno (autorem tekstu jest poeta Piotr Czerniawski).

Się mi to po-do-ba. I po kilkunastu przesłuchaniach całej płyty wciąż można usłyszeć coś nowego. Polecam.

poniedziałek, 5 października 2009

Phil & teds - kolejna odsłona



Ponieważ podwójny philandteds się nam znakomicie sprawdził, czekam teraz niecierpliwie na moment, kiedy będę mogła się (a właściwie naszego Maksencjusza kochanego) przesiąść na kolejny model z tej firmy. W zapowiedziach od jakiegoś czasu widnieje nowa odsłona spacerówki w wydaniu miejskim – phil and teds smart. Czekam na jakieś szczegóły techniczne, bo na razie strona producenta (www.philandteds.com) traktuje o nim dość ogólnikowo. Co mnie urzekło to waga wózka – 5,5 kg i załadunek do 20 kg. Do tego nieco kosmiczny wygląd, duże kółka (niestety nie pompowane, chociaż przez pewien czas łudziłam się, że może… ale nie dałoby się pewnie osiągnąć takiej wagi, więc coś za coś, przynajmniej są spore, więc może efekt telepania na wszechobecnej kostce nie będzie bardzo dotkliwy). Mechanizm składania też wygląda na przyzwoity, spodziewałam się nieco mniejszej paczki po złożeniu, ale na razie wymiary nie są podane, optycznie wygląda mi na spory, może mimo to będzie bardziej poręczny przy wrzucaniu do bagażnika samochodowego niż klasyczna parasolka. Mam też nadzieję, że będzie stosunkowo stabilny, że ten załadunek wynika z dobrego wykonania i użytych materiałów. Jeśli cena rzeczywiście będzie wynosiła w granicach 800 pln – to żegnaj sport, witaj smart. Jeszcze tylko czeka mnie dokupienie platformy dla Matylki, bo jeszcze jest zapotrzebowanie czasami na transport dla małych nóżek – chociaż na hulajnodze sobie coraz lepiej poczyna, w sumie często dosłownie ją gonię. Na naszym podwórku sporo mam używa dla starszaka platformy buggy board – widziałam więc na żywo, że jest porządnie zrobiona i nieźle radzi sobie z krawężnikami. Na upartego można nawet na niej usiąść, zwłaszcza, jeśli wózek bazowy ma pod spodem kosz na zakupy. Matyli pomysł deskorolki-doczepki się podoba, więc za jakiś czas będą zapewne testy użytkowe popełnione przeze mnie na blogu.

wtorek, 29 września 2009

Opiekunki

Kolega opisał nam jakiś czas temu następujący obrazek – rodzice pokazują synkowi film przyrodniczy, występuje tam rodzina żyraf, samica, samiec i dwie mniejsze żyrafki. Chłopiec podsumowuje – „o, to taka rodzina jak nasza – mama, tata, ja i… opiekunka”.
Mam mieszane uczucia co do opiekunek. Z jednej strony – codziennie widuję na placu zabaw dzieci pod ich opieką i cieszę się, że ja nie musze zostawiać swoich maluchów przekochanych z opiekunką na całe dnie, a to głównie dlatego, ze widzę ich nastawienie, i to pomimo naprawdę relatywnie dużych pieniędzy, które dostają za swoją pracę – nie jest to bynajmniej 1000 złotych.
Z drugiej strony – ciężko wymagać od obcej osoby poświęcenia i zaangażowania a przede wszystkim uczuć w stosunku do podopiecznego.
Z trzeciej w końcu strony – na pewno sama kiedyś będę musiała skorzystać w tej czy innej formie z pomocy opiekunki – mam nadzieję, że uda mi się wtedy trafić na miłą i rozsądną osobę, która będzie lubiła dzieci a pracę z nimi uzna za coś trochę więcej niż tylko sposób na opłacenie rachunków. Spotkałam parę sensownych niań, głównie wśród młodszego pokolenia, jedna dziewczyna na przykład tłumaczyła dwóm dziewczynkom przyprowadzanym właśnie ze szkoły, czym jest społeczeństwo starzejące się. Młodsze osoby przynajmniej w teorii będą miały więcej sił na bieganie po drzewach za dzieckiem, większą ciekawość świata i większe chęci do zabawy. Jeśli kiedyś będę musiała wybrać osobę, której powierzę czasową opiekę nad Matylą i Maksiem – będę miała ciężki orzech do zgryzienia. Na razie pracuję w domu i problem nie istnieje, potem pomocne będzie przedszkole no i mamy też okazyjnie kochanych dziadków do wykorzystania w tym jakże cnym celu.

środa, 23 września 2009

Vibram FiveFingers – czyli jakie buty nosiłby Spiderman


Natrafiłam jakiś czas temu buszując po przepastnych odmętach Internetu na ciekawy produkt, który z całym impetem poruszył w moim sercu struny czułe na wszystko związane z próbami powrotu do bardziej naturalnego trybu życia. Na razie nie wybieram się w Bieszczady hodować marchewki, więc musze się zadowalać substytutami. Ochy i achy wydałam z siebie na widok okryć na nogi, widocznych na zdjęciu ilustrującym tego posta. Te pięć paluszków jakoś totalnie mnie ujęło, od pierwszego wejrzenia. Dodatkowo kiedy doczytałam o całej ideologii i biomechanice która stoi za nimi – moje zauroczenie zastąpił prawie zachwyt. Prawie piszę głównie dlatego, że jeszcze rzeczonych łapci nie posiadam i nie miałam okazji przymierzyć – następna dostawa do polskiego sklepu dopiero na wiosnę (no tak, nie sezon, teraz to czas na zakup wełnianych skarpet i dobrych śniegowców, brrr). Cała idea na minimalistyczne obuwie wzięła się z obserwacji, że od lat 70. pomimo ciągłego zwiększania amortyzacji i ochrony w trampkach do biegania liczba kontuzji na 100 biegaczy nie uległa zmianie. Ci, którzy biegali boso (zupełnie boso, tak, były takie przypadki wśród profesjonalnych sportowców, nawet maratończyków!) bardzo sobie taki rodzaj biegania chwalili. Swoisty powrót do korzeni po przebadaniu okazał się być faktem – biegając boso wykorzystujemy pełnię możliwości stopy, wzmacniamy mięśnie, kości, więzadła, poprawiamy postawę. Całość układu jest wzmocniona, więc i o kontuzje trudniej. Bieganie całkiem boso jest z technicznego punktu widzenia nieco ograniczające – słabo widzę jogging slalomem między kawałkami szkła, psimi kupami i innymi uroczymi elementami naszych lasów, łąk i parków. Strasznie fajnie to wszystko brzmi w teorii, mam nadzieję, że do wiosny mi nie przejdzie i będę mogła zdać szczegółową relację z testów. Chyba, że do tego czasu pojawi się coś jeszcze lepszego (a może nieco tańszego?) w tej dziedzinie. Więcej na www.vibramfivefingers.com

poniedziałek, 21 września 2009

Banksy – a kto to taki?

Na początku września w Bristolu tłumy ludzi zamiast wylegiwać się na plaży i korzystać z końcówki lata stały w długiej kolejce do miejskiego muzeum. Co ich przyciągnęło? Rychły koniec wystawy ”Banksy Versus Bristol Museum”. Dziesięciotygodniowa ekspozycja składała się ze stu obiektów i instalacji. Liczba odwiedzających przerosła wszelkie oczekiwania. Chętnych na obejrzenie było bowiem ponad pół miliona. Wystawa kogoś, o kim nie wiadomo, jak się nazywa, okazała się być najpopularniejszą w długich dziejach muzeum.
Banksy znany jest najbardziej ze społecznie zaangażowanych graffiti, traktujących z dużą dozą satyry, cynizmu i dowcipu zagadnienia polityczne, kulturowe, społeczne i etyczne. Rozpoznawalny styl łączy graffiti i szablony, a wszystko jest umieszczone w ciekawych, czasem trudno dostępnych miejscach. W pracach pojawiają się postaci policjantów, żołnierzy, dzieci, staruszków i zwierząt (charakterystyczne szczury).
Prace można obejrzeć na całym świecie na ulicach i w muzeach (na przykład w British Museum Banksy, imitując prymitywne malarstwo jaskiniowe, umieścił rysunek człowieka pchającego wózek sklepowy z zakupami. Dzieło zostało zauważone i – dość niesłychane - dodane do kolekcji eksponatów), a także zaglądając pod adres: http://www.banksy.co.uk/.
Podoba mi się element zaskoczenia w pracach Banksy’ego, błyskotliwy humor no i oczywiście przyjemna forma wizualna prac. Na pewno nie jest wandalem, jak twierdzą niektórzy zagorzali fani sterylnej czystości na ulicach, ma duży talent, czasem serwowany w sposób nie dla wszystkich równo strawny. Ja osobiście nie obraziłabym się na kilka jego prac w swoim domu - na niektóre obrazki po prostu przyjemnie się patrzy, inne wywołują niepohamowany uśmiech.

czwartek, 17 września 2009

Maks stawia pierwsze kroczki…

… a ja jestem bardzo szczęśliwa, że mogę z nim być i mogę być celem tych pierwszych wędrówek, od kanapy w ramiona rodzica. W jego perspektywie to pewnie przynajmniej odpowiedniki podróży na księżyc, albo i dalej. Nasz dzielny chodziaczek nadal dziarsko i zamaszyście wcina pierś i jakoś na horyzoncie nie widać końca, ale staram się to traktować bardziej jako przywilej (i w jakimś stopniu wygodę), niż przykry obowiązek.
Tendencja jest ogólnie w naszym społeczeństwie mam wrażenie taka, żeby dziecko jak najszybciej usamodzielniać, odstawiać od piersi, uczyć samodzielnie zasypiać, przekazać w opiekę opiekunce. W efekcie maluch jest coraz dalej od rodzica, czasem się domaga bliskości na różne sposoby, ale czasem sobie po prostu daruje. Współczesne dziecko na pewno szybciej jest samodzielne w naszym, dorosłym sensie, ale czy bardziej szczęśliwe? Pierwsze lata, w których kształtuje się trzon osobowości powinny być wypełnione poczuciem bezpieczeństwa, ciepłem, nieskrępowaną zabawą – to baza na przyszłe, dorosłe życie i źródło inspirujących wspomnień. Świat nie jest czarno-biały i nie mam złudzeń, że czasem lepiej zdecydowanie dla obu stron, żeby trochę od siebie "odpocząć". Dzieci przychodzą na świat bez instrukcji obsługi, do ich posiadania nie jest potrzebny żaden papierek czy egzamin, wszystko kręci się wokół wewnętrznego poczucia odpowiedzialności, chęci doskonalenia się w tej nowej roli. Zwłaszcza dzisiaj jest ciężko pogodzić wszystko i nie dać się zwariować – poświęcić trochę czasu dzieciom, a trochę sobie (i sobie nawzajem), wrócić/nie wrócić do pracy, pracować w domu (i borykać się z podejściem, że skoro pracujesz w domu to pewnie się nudzisz, a tu praca – i już dzwonią, na kiedy będzie?, rzeczy domowe do zrobienia i momentami nie ma kiedy w nosie podłubać). Nie ma rozwiązań uniwersalnych, jedyny ratunek chyba w zachowaniu trzeźwego spojrzenia i zmuszaniu się do ciągłej elastyczności jeśli ktoś jej nie posiada sam z siebie.
Nagroda w tym wyścigu to coraz bardziej zębny uśmiech.

środa, 16 września 2009

Krówki samoróbki

Wczoraj korzystając z niedzielnego leniwego przedpołudnia postanowiłam wypróbować przepis Roberta Makłowicza na karmelki śmietankowe. Desperacko szukałam krówek ciągutek, mordoklejek klejących wszystko i na amen, bo takie najbardziej lubię. Ale krówki dostępne w sklepach są po pierwsze mało świeże, więc kruche, więc niesmakowite i niemordoklejące, a po drugie w składzie mają zwykle paskudną etylowanilinę i tłuszcz utwardzony (i to mimo zapewnień na opakowaniu o tym, że krówka tradycyjna i smażona na maśle). Przepis prosty jak budowa cepa, słodka śmietanka, cukier, garnuszek, drewniana łyżka i cierpliwe mieszanie. Warto, bo efekt jest świetny, myślę, że następnym razem jeszcze dodam szczyptę soli, by przełamać trochę karmelowo-śmietankową słodycz. Mikstura gotuje się dość długo, trzeba uważać, bo okresowo ma tendencje do niekontrolowanego kipienia. Kiedy całość zagęści się dość mocno i przybierze kolor krówkowy – wylewamy do naczynia z płaskim dnem (wysmarowałam je masłem, ale to chyba nie było konieczne) i kiedy wystygną (ale nie do końca, bo wtedy twardnieją!) kroimy na porcyjki. Po wystygnięciu cukierki wydają się pierwszej chwili twarde, ale po chwilowym pociumkaniu okazują się jak najbardziej mordoklejkowe. A ten smak, mmm. Do następnego dnia nie dotrwała ani jedna sztuka, kolejna porcja w następną słodką niedzielę.
Tyle przyjemności, teraz koncentrujemy się bardziej na dowitaminizowaniu – bo brak witamin mi wyłazi w pękającym co rusz kąciku ust, a dzieciakom w smarkatkowych nosach - i w tym celu ponownie uruchamiam domową hodowlę kiełków – o czym w kolejnych notkach.

piątek, 11 września 2009

Hummus czyli zdrowo i smacznie

Wczoraj wypróbowałam nową metodę gotowania ciecierzycy (grochu włoskiego) którą kiedyś znalazłam na puszka.pl. W skrócie – omijamy etap moczenia strączkowych przez noc, zagotowujemy, dajemy ostygnąć i gotujemy znowu do miękkości. Operacja się udała, cieciorka po półtorej godziny gotowania (razem z wcześniejszym zagotowaniem to w sumie około 3 godziny) nadawała się na przerobienie na pastę. Cała zabawa z humusem warta jest świeczki o tyle, że dzieci zjadają pastę łyżkami i krzyczą o jeszcze, a w składzie mamy same zdrowości: strączkowe (chyba cieciorka jest jednym ze smaczniejszych przedstawicieli tej rodziny, fajne są ziarenka ), surowy sok z cytryny, sezam, oliwę z oliwek, surowy czosnek, gruboziarnista sól aż ociekająca od morskich minerałów, kmin pełen dobroczynnych olejków. Świetnie nadaje się jako dip do surowych warzyw, używamy jej jako pasty do kanapek, farszu do naleśników, podkładu pod warzywka na grzanki itp. Świetnie smakuje z kiełkami (o których innym razem). Wykonanie jest tak łatwe, że grzech nie spróbować. Relatywnie najwięcej zabawy jest z ugotowaniem cieciorki, potem już idzie gładko. Pastę sezamową (tahini) można kupić, przy większym zużyciu bardziej opłaca się kupić nieoczyszczony sezam i zmielić sobie w maszynce do mięsa trochę na zapas. A przepis idzie tak: ugotowana ciecierzyca (250 g suszonej gotujemy do miękkości, ok. 1,5 godziny), 3-4 ząbki czosnku, pół szklanki tahiny, pół szklanki oliwy z oliwek, łyżeczka soli, sok z dwóch cytryn, łyżeczka zmielonego/utłuczonego w moździerzu kminu rzymskiego (nie mylić z kminkiem).
Urok tej potrawy tkwi także w fakcie, że składniki wymieszane razem dają w efekcie smak zupełnie inny niż składowe z osobna. Zupełnie jak Pesto, o którym innym razem, bo od tego skromnego sosu zaczęłą się moja przygoda ze spędzaniem czasu w kuchni w wymiarze większym niż czas potrzebny do zagotowania wody na herbatę.
Smacznego!

wtorek, 8 września 2009

Sprzedajemy pamiątkę rodzinną

W końcu nadszedł ten dzień, szukamy nowego właściciela, który zaopiekuje się troskliwie naszym pełnoletnim już od jakiegoś czasu autkiem. Służyło nam dzielnie (nawet jako limuzyna do ślubu!), ale już niego wyrośliśmy, dla rodziny z dwójką dzieci jest już trochę za mały, a bagażnik ma zbyt kusy na wózek dla dwójki dzieci. Jednak jak na swój wiek jest w całkiem dobrym stanie i myślę, że jak na tę markę przystało, jeszcze chwilę u kogoś popracuje na dobrą renomę VW.
Co konkretnie sprzedajemy: Golf 2 GL 1990r., 1,8, benzyna + LPG, 5 drzwiowy, automat. Bezwypadkowy. Gaz - instalacja gazowa Landi. ABS, centralny zamek, alarm, wspomaganie kierownicy, podgrzewane fotele, radioodtwarzacz z CD. Welurowa tapicerka, aluminiowe felgi z oponami na lato + komplet felg stalowych z kołpakami VW z oponami zimowymi, dwa komplety kluczyków, oryginalna instrukcja (w języku niemieckim), karta pojazdu. Stan dobry+, przegląd ważny do marca 2009. Ostatnie naprawy to – wymiana tylnego zawieszenia za (bolesne) 700 pln oraz wymiana przewodów i czyszczenie instalacji elektrycznej za (nieco mniej bolesne, ale jednak) 300 pln. Samochód do obejrzenia i przetestowania w Warszawie. Cena na dobry początek – 5000 pln.
Trzymajcie kciuki drodzy czytelnicy za szybką i owocną sprzedaż.



PS pamiątka znalazła nabywcę, który wyglądał (i brzmiał) na bardzo zadowolonego i obiecał o niego dbać, a że zajmuje się takim dbaniem zawodowo - wygląda na to, że trafił w dobre, przeznaczone sobie ręce. Niech się sprawuje jak najlepiej!

piątek, 4 września 2009

Wpadłyśmy po uszy z koralikami

Wczoraj korzystając z dodatkowych rąk do opieki nad dzieciaczkami w postaci naszej Kochanej Babuni i Prababuni jednocześnie (którą z tego miejsca oczywiście gorąco pozdrawiam, bo wiem, że tu zagląda i czyta) zniknęłyśmy z Matylką w sklepie z koralikami i akcesoriami do wyrobu biżuterii. Bardzo przyjemny sklepik z takimi właśnie skarbami mieści się tuż przy dużym Ogródku Jordanowskim pomiędzy Odyńca i Ursynowską. Kuźnia Koralików (http://www.kuznia-koralikow.pl/) przedstawia się jako miejsce magiczne i rzeczywiście coś w tym jest. Matylka była zachwycona, wyoglądałyśmy wszystko co było na półeczkach, w słojach i przegródkach – chociaż czas nas gonił, więc było trochę pobieżnie, ale jesteśmy umówione na repetę. Matyla wybrała śliczne, morskie-niebieskie drobniutkie koraliki i butelkowo zielone, szklane kosteczki jako przekładki. Korzystając z tego, że gumki silikonowej miałyśmy pół metra zawiązałyśmy dzisiaj – wspólnie! – dwie miniaturowe bransoletki, Miśka dzielnie pomagała nawlekać. Gumka silikonowa jest dostępna w kilku grubościach, mamy tę najgrubszą i wygląda dość solidnie i pancernie, zobaczymy czy biżuteria przetrwa wizytę w przedszkolu, to będzie chrzest bojowy i test, czy można coś poprawić w technice. Wracając do sklepu – warto zajrzeć, w sprzedaży znajduje się chyba właściwie wszystko, co potrzebne do wyrobu biżuterii, łącznie z narzędziami i sprytnymi podkładkami do układania wzórów. Wszystko można obejrzeć i pomacać, panie w sklepie są chętne do pomocy. Warto sobie z góry zarezerwować dłuższą chwilkę na oglądanie, bo jest tego troszkę.
Poniżej dokumentacja foto gotowych wyrobów (ze specjalną dedykacją dla Natalii).

środa, 2 września 2009

Kuchenne remanenty

Wczoraj odważyłam się na eksperyment z pieczeniem ciasteczek owsianych. Zainspirowały mnie rumiane krążki z rodzynkami uśmiechające się ze słoja w zaprzyjaźnionym ekosklepie. Przypomniałam sobie, że kiedyś sama produkowałam coś podobnego, ale za chiny nie mogę sobie przypomnieć, ani odnaleźć przepisu, więc stąd eksperyment. Ciacha wyszły całkiem sympatyczne – z całej blaszki do rana została jedna samotna sztuka. Dzieciakom smakowały bardzo, a można je zrobić w wersji maksymalnie zdrowotnej – z ziarenkami, owocami suszonymi, olejem zamiast części masła. Bierzemy dwie szklanki płatków owsianych, szklankę siekanych orzechów (dałam włoskie, pestki z dyni i słonecznika, trochę migdałów i brazylijskich), szklankę siekanych bakalii (polecam rodzynki z dodatkiem żurawin, jagód goji, moreli itp.), dwa-trzy jajka, dwie łyżki cukru waniliowego (nie mylić z wanilinowym), trochę oliwy z oliwek lub oleju słonecznikowego – tak by z jajek, oliwy i cukru wyszła nam kolejna szklanka objętości. Jajka, cukier, oliwę miksujemy na gładką, pulchną masę. Najprościej zrobić to całe siekanie i ubijanie blenderem, genialne urządzenie - i oszczędza czas.
W dużej misce łączymy składniki, można dodać trochę mleka jeśli całość jest za sucha. Wykładamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia (kolejny fajny wynalazek do kuchni, oszczędza nam smarowania blachy i skrobania resztek). Ciasteczka powinny być niezbyt grube, moje były za grube i chrupiąca była tylko skórka, środek został lekko wilgotny i miękki, ale to już co kto lubi. 180 stopni i 20-30 minut powinno wystarczyć. Smacznego.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

O radości bycia rodzicem

Dzisiaj będzie bardziej wzniośle, uczuciowo i mniej przyziemnie. Dlaczego w ogóle w moim życiu pojawiły się dzieciaki, źródło całego tego zamieszania, rewolucji życiowej i przewartościowania tylu różnych spraw? Nie wiem jak to dokładnie wyjaśnić i opisać, chyba najłatwiej w ten sposób, że zaczęłam mieć wrażenie, że to już „mój czas”, zegar tyka i takie tam. Czy wiedziałam, w co się pakuję? Nigdy i pewnie dobrze, bo gdybym wiedziała, pewnie więcej by było odwlekania, a już i tak czułam oddech mocnej trzydziechy na karku. Czym jest dla mnie bycie mamą? Dopełnieniem mnie, nowym wcieleniem. Dzięki moim przekochanym dzieciom sama dorosłam. Wiem już, że nie ma rzeczy cenniejszych niż rodzina, że warto się poświęcić dla bezzębnego uśmiechu i „mama chcem na roncki” – bo to pierwotne poświęcenie staje się nową wartością samą w sobie. Dzieci nauczyły mnie jeszcze tego, że mądra inwestycja to taka, która przynosi korzyści w długim terminie, a nie tylko nachapanie się na krótko. Z każdym dniem kocham ich coraz bardziej, mam coraz więcej cierpliwości i spokoju wewnętrznego. Oczywiście są chwile, że mam ochotę wyjść trzasnąć drzwiami (i czasem wychodzę, choćby do drugiego pokoju – od razu pomaga) ale nie na długo, po kilku godzinach już za nimi tęsknię i myślę, co tam porabiają. Mam taki chytry plan nasycić się małością i dzieciowatością, żeby potem płynnie przejść na kolejny etap i w końcu, finalnie, pozwolić im (i sobie!) na ich pełną samodzielność i niezależność.
Mam super rodzinę, trzy mega wypasione osoby do kochania. I bardzo mi z tym dobrze.

piątek, 28 sierpnia 2009

Hulajnoga, hulaj dusza

Środowe zakupy zakończyły się pełnym sukcesem, sklep okazali się prowadzić przemili ludzie, z poczuciem misji i pasją dla wszystkiego, co ma kółka. Na miejscu mogłyśmy przetestować egzemplarz micro scootera, który pomimo intensywnego użytkowania przez ostatnie dwa lata nadal służy swojemu młodemu właścicielowi. To pierwszy plus – hulajnoga kosztuje więcej niż inne, ale w jakości i sposobie spasowania poszczególnych części widzę uzasadnienie takiego stanu rzeczy. Matylka bierze swoje nowe cacucho na przejażdżkę na drugą stronę ulicy, do Parku Szczęśliwickiego. Gładziutka nawierzchnia placyku aż się prosi. Kask na głowę i jedziemy. Hulajnoga jest jak na taki pojazd całkiem stabilna, stabilność zwiększa nietypowe ustawienie przednich kółek – są nieco pod kątem. Sterowanie na początku sprawia pewne trudności – przypomina skręcanie na deskorolce bardziej niż jazdę na trójkołowym rowerku. Można pochylać kierownicę lub balansować całym ciałem – to główny powód dla którego cała idea mi się spodobała – mam cichą nadzieję, że wcześniejsza nauka balansu i zachowania równowagi na pojeździe kołowym oszczędzi mi miesiąca biegania z kijem w przyszłym roku. Wbrew pozorom to balansowanie jest całkiem intuicyjne, kilka prób i drugiego dnia hulajnoga jechała już tam, gdzie Matylda sobie życzyła. Dzisiaj spróbujemy wrócić z przedszkola – ja – wózkiem, Matyla – scooterkiem. W razie czego nie ma problemu z noszeniem i wożeniem – całość waży 1,8 kg, jest na tyle lekka, że Matylda bez problemu przenosi sobie sprzęt przez przeszkody na drodze.
Aha, oczywiście jeszcze adres sklepu - www.aktywnysmyk.pl. Warto zajrzeć, zwłaszcza jeśli planujemy świecić przykładem i wstać z kanapy, odłożyć chipsy, wyłączyć telejajo i pójść poszaleć z dzieciakami na kółkach w takiej, czy innej konfiguracji – do czego gorąco zachęcam!

środa, 26 sierpnia 2009

Hulajnoga taka, że ach!

Od jakiegoś czasu obiektem marzeń i zainteresowań mojej ukochanej córeczki jest hulajnoga. Zaczęło się chyba od Teletubisiów, potem kusiły pojazdy dzieciaków na placu zabaw. Przyglądałam się w kilku sklepach i w Internecie różnym rodzajom, nic nie wzbudziło mojego zachwytu, większość wyglądała niezbyt solidnie i mało przyjaźnie dla mniejszych dzieciaków, takich, jak moja dziarska trzylatka. Któregoś razu przechodząc koło parku Dreszera w centrum naszego pięknego miasta nad Wisłą – jak piorun z jasnego nieba – bum – hulajnoga cud-miód-malina. Nieco kosmiczny wygląd i napis micro na kierownicy. Aż z wrażenia zapytałam mamę dwójki śmigających dzieciaków, skąd mają takie cudo. Okazało się, że z Londynu. Kolejna bajerancka rzecz, której nie można u nas kupić, wrr. Ale wizyta na google kolejny raz pokazała, że więcej jest chętnych na takie cacko i co więcej - niektórzy nawet je sprowadzają i sprzedają.
W efekcie tych poszukiwań dzisiaj jedziemy odebrać nowe śmigadełko dla Matylki. Sklep mieści się na Szczęśliwicach, będzie od razu okazja do przetestowania nowego zakupu. Sklep pochwalę jak tylko okaże się, że wszystko w porządku. Na razie wiem tyle, że obsługa jest miła i można liczyć na szybki kontakt. Wieści z placu boju i szczegółowy test drogowo-parkowy - w najbliższym czasie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Smaki dzieciństwa

Bardzo lubię z moimi maluchami gotować. Dzięki temu, że siedzę z nimi teraz w domu i pracuję okazjonalnie i zwykle – zdalnie – mam na to więcej czasu (i ochoty). Matylda ostatnio zaskoczyła mnie obierając ząbki czosnku i krojąc cytrynę na równe (!) połówki – robiłyśmy akurat humus. Max na razie jest głównie pierwszym testerem naszych wyrobów i wspiera nas mentalnie z wysokości swojego krzesełka.
Pod prąd nieco wszechogarniającej fobii orzechowej Matylda - i od niedawna również Max zajadają się masłem orzechowym. Masło Felix ma w składzie tylko 68% orzeszków, Sante jest lepsze, bo 98%, ale nieco za bardzo wyprażone orzechy jak na mój smak.

Postanowiłam więc sama się zabrać za produkcję. Felix masło ma takie sobie, ale za to orzeszki prażone bez tłuszczu i soli są świetne, podprażone nie za mocno nie za słabo i wygodne w użyciu, bo już bez łupinek. Potrzebna jest jedna paczka orzeszków 500g, łyżeczka drobnej soli, dwie łyżeczki cukru/fruktozy i łyżka oleju (oliwy z oliwek, fajny jest też słonecznikowy tłoczony na zimno). Wszystko to wrzucamy do maszynki do mięsa i przekręcamy przynajmniej z pięć razy na najmniejszych oczkach. Operację bardzo ułatwia posiadanie maszynki elektrycznej, ale myślę, że zwykłą też spokojnie można to zrobić. Kiedyś jeszcze najpierw mieliłam orzeszki w maszynce do orzeszków i te wiórki miksowałam mikserem do konsystencji pasty. Patentów jest wiele, smak jeden, niepowtarzalny, wywołujący uśmiechy na dziecięcych buźkach i powodujący wielką chęć sięgnięcia po kolejną łyżeczkę do słoika (Max dla bezpieczeństwa dostaje malutkie kawałki, bo ponoć maluchy mogą się taką konsystencją zadławić).
Porcja znika błyskawicznie, oczywiście pomagamy dzieciakom – wafle ryżowe posmarowane solidną porcją takiego masła i dżemem truskawkowym to prawdziwy przysmak. Polecam!

czwartek, 20 sierpnia 2009

Na zielonej łące 1,2,3

Po dniu pełnym wrażeń i brykania Matyldzie czasami opornie idzie wieczorne zasypianie. Różne sposoby idą w ruch, ostatnio na topie jest siedzenie z nią aż do zaśnięcia. Czytanie bajek skłania bardziej do gadulstwa i miliona wersji pytania „dlaczego?”. Udało mi się przypadkiem trafić na nowy sposób, korzystamy ze świeżego odkrycia Matyldy, czyli wyobraźni. Matylka leży na ulubionej podusi z zeberką, przytula słonika „z dobrą metką” (ten tajemniczy zwrot wymaga osobnej notki), czasem prosi o głaskanie po włoskach i opowiadamy sobie, że jesteśmy na zielonej łące, z soczystą trawą, świeci piękne słońce, niebo jest błękitne, tylko gdzieniegdzie powolutku przesuwają się białe, lekkie jak wata cukrowa obłoczki. Środkiem płynie rzeczka z krystalicznie czystą wodą, widać malutkie rybki i kolorowe otoczaki. Na obydwu brzegach rozciąga się piaszczysta plaża, piach jest wygrzany i przyjemnie się w niego zapadamy, spacerując. Jeśli się zmęczmy słońcem i łazikowaniem – czeka na nas wielkie drzewo z przyjemnym cieniem. Leży pod nim kocyk w kratkę i koszyczek piknikowy, jak w bajce. Jemy zawartość koszyka – a koszyk jest magiczny i w środku jest to, na co mamy akurat ochotę, popijamy wodą z rzeki i kładziemy się na krótką drzemkę, przykrywając nosy słomkowymi kapeluszami. Obok chodzą puchate owieczki, małe słonie, koniki i króliczki…. Opowieść można ciągnąć w nieskończoność, Matylda dodaje od siebie ciekawe szczegóły, rozwija słownictwo i wyobraźnię, a przy okazji sama nie wiedząc kiedy wpada w nastrój – zamykam oczy i lulu, nie ma mnie.
Dla mnie to cenny czas spędzony z nią, niemal odpoczynek (Max już w tym czasie zwykle szczęśliwie śpi, ululany lub ucycany do snu w międzyczasie). Sposób skuteczny, a ja sama ziewam.

środa, 12 sierpnia 2009

Rodzice i dzieci, dzieci i rodzice

Znajomy zasugerował w trakcie miłej pogawędki, że nawet jeśli mamy swoje dzieci (a ma czworo dorosłych, więc chyba ma niejakie pojęcie, o czym mówi…), nie jesteśmy w stanie przelać na nie wdzięczności za wszystko, co dali nam nasi rodzice, że jesteśmy dopiero w stanie przelać tę falę uczuć na ich dzieci, czyli nasze wnuki. Nie mam na razie jak tego sprawdzić, ale coś w tym może być. To, co wiem na pewno z własnego doświadczenia, to fakt, że odkąd sama jestem mamą to zrewidowałam wiele poglądów i własne miejsce w świecie widzę inaczej, mniej przez pryzmat czubka własnego nosa. Relacja z moją własną mamą też ulega metamorfozie, zabrakło nam wcześniej czasu na przewartościowanie, ale szczera rozmowa, chociaż na początku trudna dla obu stron, wydaje się być jedynym sposobem. Bycie rodzicem to jedno z trudniejszych zadań, w dodatku często lekceważone i traktowane trochę „per noga”. No bo przecież nawet jak to brzmi – siedzenie w domu z dziećmi. To nie może być trudne, hm? A jednak. I walcząc na co dzień z tymi wszystkimi wzlotami i upadkami jestem wdzięczna swoim rodzicom, że w ramach swoich możliwości i środków – dali mi i mojemu kochanemu bratu tyle z siebie, ile byli wtedy w stanie. Cenne geny są już przekazane dalej i rośnie nowe pokolenie, jeszcze lepsze niż poprzednie, progres jest zachowany. Przede mną na drodze do trzymania wnucząt w ramionach jeszcze wiele wzlotów i upadków, wiele chwil kiedy chcę fruwać ze szczęścia, że mam takie cudowne dzieciaki, ale i wiele takich kiedy mam ochotę umordować małe, wrzeszczące potworzyska (zwłaszcza w nocy, wrr). Życie jest piękne, także życie podwójnego rodzica.

środa, 29 lipca 2009

Pucu, pucu, chlapu, chlapu - wielkie pranie i sprzątanie

Tytułowa przyśpiewka jakiś czas temu przykleiła się do Matyli, podejrzewam, że to fragment przedszkolnej zabawy. Mati chodzi do przedszkola Montessori, gdzie dzieje się wiele ciekawych rzeczy, na przykład - dzieci kąpią lalki, wystrojone w fartuchy niemal od stóp do głów, w miniaturowych wanienkach, w prawdziwej wodzie, namydlają najprawdziwszym mydłem. Ogólny zachwyt. Czasami jak mam okazję popatrzeć z boku, co się tam dzieje, to mam ochotę sama tam zostać - jako nieco przerośnięty przedszkolak.
Trafiają do mnie odpryski tego, co się dzieje na zajęciach, bo córa nie jest skłonna do zwierzeń. Wiem natomiast, i za każdym razem mam tego dowody, że pomimo dłuuuugiego startu - siedziałam z nią ponad miesiąc, potem jeszcze długo były płacze przy pożegnaniach - jest przedszkolem zachwycona. Czasem jak jej się przypomni to nawet w niedzielę chce się tam wybrać. Koleżanki od progu ją wołają - o Matyyylda przyszła!. Pani doniosła mi też, że kiedy jej nie ma to dzieci się pytają, gdzie jest i kiedy przyjdzie do przedszkola. Matylka śmieje się z żartów innych dzieci i potrafi też sama innych rozbawić. Te słowa to miód na moje serce, bo jakiś czas temu zamartwiałam się (zupełnie niepotrzebnie, oczywiście) że w sytuacjach społecznych stoi z boku i jest (przesadnie) ostrożna. Ona się zmieniła i dorosła, a ja – zrozumiałam, że kocham ją jaka jest, w pakiecie.
Efektem ubocznym przedszkolnych zabaw pozostaje fakt, że moje dziecko bardzo lubi pomagać w sprzątaniu. W ramach oszczędzania sobie zbędnych kontaktów z chemią w ruch idzie szmatka z mikrofibry, stara pielucha tetrowa, szczota, kostka szarego mydła i genialny wprost do pucowania roztwór octu. Wielkie sprzątanie połączone z wielką zabawą trwa.

czwartek, 23 lipca 2009

Yerba Mate

Ufff – jak gorąco. Lato w pełni, w domu aktualnie 27,9 stopnia. Dzieci tankują co i rusz wodę, upał nie przeszkadza w zwykłych szaleństwach. A ja sączę sobie yerba mate – magiczny napój, który ratuje moją przytomność przy niedostatkach snu, pomaga też przetrwać gorąco. Nie pamiętam już, jakim cudem trafiłam na trop tego indiańskiego wynalazku, ale odkąd się zmusiłam do regularnego używania – jestem zachwycona i skutecznie zaraziłam już kilka osób tym nieszkodliwym na szczęście zwyczajem/nałogiem. Początki były trudne, cała rzecz smakowała – jak to słusznie stwierdziła kiedyś koleżanka – jak wywar z peta, a pachniała też nie bardzo, do tego marne bombille, które albo się zatykały, albo przepuszczały za dużo rozmoczonego pyłu, przeciekające mate – jednym słowem recepta na porażkę. Ale zachęcona działaniem na mój organizm – przyzwyczaiłam się, Matero z tykwy zastąpił ulubiony kubek z misiem odpowiedniej wysokości i średnicy, w końcu trafiłam na dobrą bombillę ze stali nierdzewnej, wiem, które marki yerby bardziej mi odpowiadają, a które mniej, do charakterystycznej goryczki idzie się przyzwyczaić, a nawet można polubić. Nie ukrywam, że zachęciła mnie też lektura opracowań wymieniających składniki odżywcze i dobroczynne działanie naparu. Jednak to, co przekonuje mnie najbardziej, to to, jak się po tym cudzie czuję – stawia na nogi fizycznie i mentalnie, nie czuję efektu roztrzęsienia jak po kawie, działa mocniej niż mocna herbata, która mnie osobiście nie jest w stanie dobudzić w ogóle. Pomaga się skupić pomimo niedospania, zwiększa wydajność, krótko mówiąc po wypiciu ma się siłę wstać i działać. Dla rodzica małych dzieci, któremu brakuje energii i snu – doskonała sprawa.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Bajki

Aaa kotki dwa… - kołysanka coś nie działa, czas na bajki. Na półeczkach mniej lub bardziej poukładane w rządkach, niektóre zaczytane do granic niemożliwości. Ulubiona klasyka, jakoś tak się składa, że większość to dobrze nam znane z naszych młodych lat wierszyki i bajki Brzechwy, Tuwima, Andersena, Milne’a. Śmiesznie jest czasem czytać je po latach i odkrywać drugie dno. ”Kubusia Puchatka” mamy w ciekawym wydaniu polsko-angielskim, polskie tłumaczenie – klasyka Ireny Tuwim, nie sądziłam, że tak różni się od oryginału warto się przekonać samemu, zachęcam (przy okazji - dzięki Asiu i Pawełku!).
Kartonowa, harmonijkowa „Lokomotywa” jest już powoli rozpracowywana przez Maksia, który też już podłapuje ideę czytania bajek i oglądania obrazków, zadziwia mnie czasem, jak taki maluch potrafi się skupić nad przewracaniem stron, pokazywaniem paluszkiem i guganiem pod nosem po swojemu. Książeczki ułatwiają nam wieczorne zasypianie, wyciszają, uczą skupienia i prowokują lawinę pytań „a dlaczego”. Jakiś czas temu głośna była akcja „cała Polska czyta dzieciom”, popierałam ją całym sercem. Nie chodzi tylko o czytanie treści i pokazywanie obrazków, ale o to cenne poczucie bliskości i wspólnoty tematów z małymi ludźmi, spędzanie cennego czasu razem.
Maluchy śpią snem sprawiedliwego, dzięki temu, że pracowicie układamy ich wcześniej spać (i rano wstajemy z pianiem koguta) mamy niemal dwie godziny tylko dla siebie, cenny czas na szybki reset i odpoczynek. Doszłam do wniosku, że chyba dzięki tym wieczorom jestem w stanie tak nieźle egzystować, coraz lepiej powiedziałabym nawet (nie bez znaczenia pozostaje fakt, że kochany syn budzi się teraz tylko dwa razy w nocy i daje mi pospać, a rano często-gęsto kochana druga połowa wstaje i zajmuje się dzieciarnią, aż ja się zwlokę).
Nie łudzę się i wiem, że te chwile szybko miną, chcę je zatrzymać w pamięci z całym bogactwem odczuć. Perspektywa czasowa jest taka, że lada chwila będą obydwoje w wieku niebajkowym, ale pozostaję głęboką nadzieją, że to poczucie wspólnoty przy takim czy innym rodzinnym zajęciu pozostanie z nami na zawsze.

środa, 15 lipca 2009

Motoryzacyjne bolączki

W niedzielę wracałam po pracowitym poranku do domu i w pewnym momencie usłyszałam jakieś podejrzane szurum-burum pod maską, pomyślałam w pierwszej chwili, że mi się coś do opony przykleiło, ale za chwilę patrzę - a tu świeci sie na desce lampka od ładowania, a ściślej - braku ładowania - akumulatora. Chciałam być sprytna i zapewnić sobie dojechanie do domu, więc niewiele myśląc zgasiłam światła. Dwa skrzyżowania dalej stało się nomen omen - jasne - że był to błąd. Dwaj panowie policjanci zamachali i postanowili ze mną porozmawiać. Serce miałam trochę w gardle, bo pierwszy raz zostałam zatrzymana jako kierowca. Na szczęście był to patrol pieszy, a nie drogówka (ci by pewnie nie dali się zwieźć moim tłumaczeniom, a jako, że w gruncie rzeczy poruszałam się niesprawnym pojazdem, to może byłaby z tego jakaś większa historia?), skończyło się na pogawędce, spisaniu danych z dokumentów i ustnym upomnieniu. Pomimo tej przygody i jazdy dalej już na światłach udało mi się dotrzeć do garażu o własnych siłach.
Potem jeszcze tylko wyprawa po pasek od alternatora - wózeczkiem, szczęśliwie okazało się, że hurtownia z częściami zamiennymi jest po drodze z przedszkola i poszło sprawnie. Potem już było mniej wesoło, bo dzielny małżonek postanowił zająć się naprawą - kosztowało to dwie długie wizyty w garażu z dzieciakami (przynajmniej one miały ubaw skacząc po przednich fotelach i trzymając kierownicę), mnóstwo potu, sił, bolących pleców i skaleczony palec (na szczęście rana niewielka i żelazny zestaw czyli Betadine + plasterek wystarczył). Szczęśliwie dzięki zdolnościom, cierpliwości i uporowi udało się. Dzisiaj auto odpaliło i zgodnie z planem mogłam zawieźć moją kochaną dziewczynkę do przedszkola autem.
Auto o którym mowa to nasz dzielny, biały bolid VW Golf mk 2 (już od jakiegoś czasu pełnoletni!) wersja prawie wszystkomająca cl napędzana ekonomicznym (nie tak do końca - jak ostatnio policzyłam, ile pali - chlip chliiip... ) LPG. Służy nam dzielnie ze wzlotami i upadkami właściwymi leciwemu autu. Woził nas do ślubu, na wakacje, do szpitala do porodu i z powrotem do domu z niemowlętami. Będziemy go na pewno pozytywnie wspominać (zwłaszcza ja - przewygodną skrzynię automatyczną), ale czas już chyba na jakąś zmianę.

czwartek, 9 lipca 2009

Małe dzieci - mały problem?

Długo nurtowała mnie kwestia powiedzenia „małe dzieci – mały problem, duże dzieci – duży problem”. Coś mi w nim nie pasowało, próbowałam dojść sedna, dyskutowałam sobie z mamą nastoletnich dzieci przy okazji zakupów w naszym zaprzyjaźnionym ekosklepie (pozdrowienia dla Pani Izy!). I któregoś razu mnie olśniło, co mi nie pasuje i o co w tym chodzi. Jeśli podchodzę do dzieci jak do problemu – to tak, mam problem, mały, duży, zawsze jakiś i coraz większy. Ale ja tak nie chcę, nie mam problemu w kontekście dzieci.
Owszem, nie wszystko tak różowo-landrynkowo wygląda, są aspekty rodzicielstwa trudniejsze i mniej zabawne, ale liczy się ogólna tendencja, a ta dla mnie, odkąd wytłumaczyłam sobie, że trzeba się pogodzić ze zmianami i cieszyć z każdej chwili – jest wzrostowo pozytywna. Teraz jest etap noszenia, karmienia, tulenia, pomocy we wszystkich codziennych czynnościach – i staram się tym nasycić, żeby potem nie narzekać, że „tak szybko dorosły”, żeby nie próbować z dorastających ludzi robić na powrót małych „dzidziów” wymagających niańczenia, żeby kiedy zacznie nadchodzić ten moment – łatwiej było pogodzić się z ich dorastaniem i samodzielnością. Tyle w wydaniu idealistycznym, co dalsze lata przyniosą to zobaczymy, ale podstawowe podejście do tematu mam właśnie takie i koniec-kropka (cytując Matylę).
Z kwestii bardziej przyziemnych, ale prawie równie gniewnych – problem to mamy z komarzyskami, komary - koszmary atakują znienacka i zostawiają po sobie niezapomniany ślad w postaci swędzącej niespodziewajki. Wampirze samice upodobały sobie najmłodszych, a teraz akurat najwięcej czasu spędzamy na dworze. Na szczęście w domu pojawiają się sporadycznie, pewnie z powodu wysokości, na którą ciężko im dolecieć, a może dodatkowo odstrasza je bazylia rosnąca na balkonie? Dodatkowo aby zapobiec ukąszeniom testujemy nową formę odstraszacza – plasterki Mosbito. Jestem wierną fanką olejków eterycznych (herbaciany to niemalże panaceum) w różnych postaciach i jak na mój gust - to działa!

poniedziałek, 6 lipca 2009

Sidney Polak dla dużych i małych

Kiedyś przeczytałam ciekawe zdanie, że warto siedząc z małymi dziećmi puszczać muzykę - nie tylko dla znanego faktu, że łagodzi obyczaje, ale także dlatego, że po prostu płacze lepiej się znosi w towarzystwie innych dźwięków. Teraz już mniej potrzebujemy tej drugiej funkcji, bo dzieciaki płaczą malutko i zwykle z jakiegoś odwracalnego powodu, natomiast dzielnie wypełniamy ciszę czterech ścian radiem (polecam gorąco BBC radio 2, zwłaszcza chcącym podszkolić angielski w ciekawszy sposób niż kucie z książek) i ulubionymi płytami.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam kilka lat temu pierwszą solową płytę Sidneya Polaka - zaiskrzyło między nami od pierwszego utworu. Zaprzyjaźniliśmy się na stałe, z przerwami na chociażby Vavamuffin i z wielką nadzieją czekałam na kolejny album. Nie zawiodłam się, kolejny raz powiew świeżości, wybuchowy koktajl gatunków, stylów, dźwięków, instrumentów - no i do tego bezbłędne teksty, prosto i od serca, wiele strof porusza czułe struny w moim trzydziestoletnim sercu. Pierwsza płyta była oparta bardziej na wspomnieniach z tym, co minione (jak choćby w "Chomiczówce"), "Cyfrowy Styl Życia" to bardziej tu i teraz ("Czasem wkurzasz się / i chce ci się wyć / za dużo takich samych / skserowanych dni…" - skąd my to znamy - typowe narzekanie matki małych dzieci, prawda?). Od pierwszego dźwięku - tytułu płyty czytanego Macowym głosem - do ostatnich dźwięku z Pezetem (w innym wydaniu mniej strawnym jak dla mnie, ale tu pasuje jak ulał), poprzez mocniejsze, bardziej rockandrollowe kawałki, dub, blues, coś z Afryki i Egiptu - podoba mi się i skłania do przytupywania (ten bit!). Dzięki tej wielkiej różnorodności płyta się nie nudzi, z przyjemnością do niej wracam i wsłuchuję się w teksty, które podobają mi się co najmniej tak jak muza. Bez zadęcia, bez zbędnych przekleństw, osobiście i od serca i dodatkowo z głębszym przesłaniem. Niezależnie, jakiej muzyki na co dzień się słucha - ta płyta ma w sobie coś miłego dla każdego.
A dzieci? Bujają się w rytm muzyki, Max poklaskuje i się śmieje, Matyla podśpiewuje zasłyszane kawałki. Pierwsze elementy umuzykalnienia dzieci mamy za sobą, mam nadzieję, że uda się nam w końcu dotrzeć na koncert live. Przy okazji tej notki - najserdeczniejsze pozdrowienia i podziękowania dla Swietłany.

niedziela, 5 lipca 2009

Kochana Pani Doktor

Od trzech lat chodzimy do jednej i tej samej pediatry, trzymamy się jej kurczowo, bo jest wyjątkowa, ze świetnym podejściem zarówno do dzieci, jak i rodziców - co czasem nie mniej ważne. Lubiana przez Matyldę (jedyna osoba, której udało się osłuchać i obmacać brzuszek bez krzyków i boja!), na mnie każda wizyta działa uspokajająco i sama się lepiej czuję, a wtedy dzieci od razu zdrowsze się wydają. Wczoraj byliśmy na kontroli, bo bidna Matylka tak kaszle od soboty, że aż raz wraz z kaszlem śniadanie wylądowało z brzuszka na stole, a noc potem była w plecy (pomogło dopiero mocne podniesienie nóg łóżka przy głowie i dobre napojenie przed snem). Okazało się, że na szczęście to tylko katar spływający po gardle do oskrzeli, oznak zapalenia brak. Mamy przepisane ćwiczenia oddechowe - coby poprawić odruch kaszlowy, dużo pić, walczyć z katarem. W przedszkolu dzieci kolejno padały na rumień, szkarlatynę i anginę, Matylka została na placu boju jako jedna z ostatnich i zmógł ją zwykły katar. Ale od poniedziałku wraca do swoich ulubionych koleżanek i nauczycielek. A to, że nie poległa na inne choróbska podobnież świadczy o jej niezłej odporności.
Choroby moich maluchów to dla mnie zmora, ale z każdym razem wbrew pozorom jest coraz lepiej, coraz mniej mnie to załamuje, coraz mniejszy stres do przeżycia, coraz bardziej godzę się z tym, że tak musi być, a przy okazji że musi to tyle trwać – bo myślę, że już już Max się uchronił, mija klika dni, on się rozkłada równo, a potem jeszcze na końcu zwykle ja zostaję poczęstowana. Miniona zima mnie przybiła, praktycznie pół roku z małymi przerwami upłynęło pod znakiem wrednych wirusówek, Matylę dwa razy zmogła gorączka powyżej 40 stopni, jak zobaczyłam wynik z termometru to zamarłam. Dwa razy konieczny był antybiotyk bo wirusy utorowały drogę bakteriom. Ale zima szczęśliwie przeszła, a my jesteśmy o kilka przeziębień bliżej do wyćwiczenia układu odpornościowego. Mamy swoje sprawdzone sposoby na małe i duże bolączki, a przed wszystkim Panią Doktor pod telefonem i na podorędziu. Za co jej z całego serca dziękuję.

czwartek, 2 lipca 2009

Na niby

Jedna z metod opisanych we wspomnianej już przeze mnie książce „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” polega na zaakceptowaniu uczuć dziecka, także tych negatywnych. Także do rodzeństwa, które niekoniecznie jest zadowolone z posiadania konkurencji. Zabawny efekt uboczny z wczoraj – Matylda broi i wścieka się, że zajmuję się w tej chwili Maksiem. Ja: - „Chciałbyś czasem, żeby go tu nie było…”. Spokój-cisza, chwila lekkiej konsternacji. W efekcie: Matylda: - Maksiu, ty jesteś na niby!
Z tym „na niby” to wcześniej była też zabawna historia, bo dłuższą chwilę zajęło mi domyślenie się, że uparcie powtarzane przez Matyldę „nad niebem” oznacza tak naprawdę właśnie fikcję, na niby. Potem jeszcze w przedszkolu dopytałam się co i jak, okazało się, że dzieci mają właśnie na tapecie gry matematyczne i tam występuje element odróżniania fikcji od rzeczywistości, co Matylda podłapała i spodobało jej się. Teraz opowiada różne historie i bawi się wyimaginowanymi przedmiotami.
Zrozumienie opcji „na niby” przydało się też przy przeganianiu nocnych potworów z sypialni – wcześniej tłumaczyłam jej, że potwory są „w głowie”, że sobie je wyobrażamy. Nie do końca to do niej trafiało, natomiast powiedzenie, że są na niby - w sumie załatwiło sprawę. Tłumaczenie, że przeganiamy potwory z sypialni wydawało mi się od początku podejrzane i skazane na porażkę, bo przecież skoro przegoniliśmy - to mogą wrócić. Ale co kraj to obyczaj, co dziecko to sposób. Szczęśliwie wraz z rozszerzaniem słownictwa (i tak momentami zaskakująco obszernego jak na trzylatkę) różne rzeczy stają się łatwiejsze do wytłumaczenia i płynna komunikacja ułatwia codzienność, a dodatkowo daje ogromną satysfakcję dla mnie jako rodzica.

wtorek, 30 czerwca 2009

Zabawki lepsze i gorsze – część I

Mało jest zabawek, które tak dzielnie przetrwały próbę czasu, jak klocki Lego. Kolejne pokolenie dzielnie rozwija zdolności manualne, wyobraźnię i tym podobne budując z tych małych, pomysłowych i charakterystycznie stukających (najfajniej wielkim pełnym pudłem Duplo, efekt potrafi nieprzygotowanego przyprawić niemal o zawał serca!) kawałków kolorowego plastiku. Najmłodszy niuniek już opanował burzenie i powolne rozkładanie, teraz trenuje składanie do kupy. Ma też wielki ubaw pomagając w sprzątaniu klocków na koniec zabawy – z zachwytu aż sobie brawo bije wprawiając w zachwyt tych, którzy widzą to po raz pierwszy – jak dzisiaj Babcię, która wróciła z wizyty „u wód”. To jedna z zabawek, która chyba nigdy się nie nudzi, nawet jak na chwilę pójdzie w odstawkę - to nie na długo. Klocki z mojego dzieciństwa przetrwały w babcinej szafie i ostatnio przy okazji rodzinnego spotkania wszyscy siedzieliśmy i budowaliśmy, a dzieciaki bawiły się gotowymi modelami. Bo możliwości zabawy nie kończą się na maluchach – nawet z Duplo można przy odrobinie zdolności konstruktorskich, wspomaganych inspiracjami z Internetu i pomysłowością nadwornego inżyniera wyczarować coś innego niż wcześniej – co tym razem wrzucam w postaci dokumentacji foto. Piramida kryje w sobie duże możliwości, moja jest malusia, na youtube widziałam taką zbudowaną z 10 kilogramów klocków i o dziwo też była pusta w środku, miała tylko po środku od wewnątrz pomysłowe wzmocnienia. Poniżej – gwiazdka; chwilę mi zajęło odtworzenie kątów złożenia klocków, ale się udało. Można ją zrobić już z pięciu klocków w jednym rządku. A wszystko to siedząc i bawiąc się z dziećmi zabawką, z gatunku tych, które kupuje się dla nich, ale tak po cichu i dla siebie…

phil & teds – czyli o wózku (prawie) doskonałym

W pierwszym poście wymsknęło mi się coś o dylematach wózkowych, teraz czas na rozwinięcie. Nie jestem wózkową maniaczką i obecny wózek jest trzecim z kolei. Poprzedni był x-lander xa (mocno taki sobie, pozbyłam się go bez żalu, mała gondolka i niewymiarowa spacerówka, dodatkowo telepiące się przednie skrętne kółka, musiałam wysłać go do serwisu choć przyznaję, że naprawa odbyła się sprawnie i wózek dalsze pół roku jeździł bez dalszych awarii). Widziałam, że nowe modele mają poprawioną stylistykę (ale „już to gdzieś widziałam…”) i nowe kolory, w tym ciekawy, soczysty zielony. Podobała mi się też firmowa, kwadratowa parasolka. Mój zapewne jeszcze komuś służy, był mało zniszczony, a wyglądał na konstrukcję dość solidną. Później Matylka przesiadła się do Peg-Perego Pliko. Bardzo przyzwoity wózek, pozbyłam się go głównie z powodu czarno-różowej – w moim odczuciu mało chłopięcej – tapicerki. Gdyby nie to, pewnie zostałby jako drugi. Kiedy na świecie pojawił się Maksio dokupiliśmy do niego gondolkę i miało to być tymczasowe rozwiązanie, ale okazało się, że kawaler w gondolce drze się jak obdzierany ze skóry, nawet funkcja kołyski mu się nie podobała. Matylka zbuntowała się na jeżdżenie na stojąco i powiedziała, że chce siedzieć w swoim wózku. Trochę byłam w kropce, ale szczęśliwie jakiś czas wcześniej na spacerze w parku Szczęśliwickim zobaczyliśmy potencjalne rozwiązanie naszych bolączek. Wygooglaliśmy podpatrzoną na metce firmę i okazało się, że jest to wózek podwójny, ale nie bliźniaczy, a dla rodzeństwa z małą różnicą wieku – phil & teds. Poczytałam co i jak, obejrzałam filmiki, wózek zapowiadał się ciekawie, pozostała kwestia - jak go kupić. Czasem pojawiał się na allegro, niektórzy sprowadzali go na własną rękę. Nie miałam za bardzo do tego głowy i wtedy okazało się, że jest już pierwszy polski przedstawiciel phil & teds w Polsce – everbaby. Złożyliśmy zamówienie i z pewną taką nieśmiałością czekałam na wózek, który widziałam na żywo raz i to przelotnie. Wózek przybył, po drodze były perypetie z przednim kółkiem, które już w kartonie było uszkodzone – ale okazało się, że sklep ma ludzką twarz i następnego dnia nowe kółko było u nas! Matylda była zadowolona bo siedziała sobie w wózku – i to nowym – a Maksencjuszowi namiot na półpięterku bardzo się spodobał, spał tam jak suseł. W domu zbawieniem okazał się leżaczek, wyszło na to, że przy nieszczęsnych kolkach nie pomaga przy usypianiu nic innego, jak tylko kołysanie w tej jednej płaszczyźnie góra-dół. Po roku wózek nosi niewielkie ślady użytkowania, nie mieliśmy żadnej awarii - a wózek jest mocno eksploatowany. Jest jeszcze jeden efekt uboczny posiadania tego wózka – mianowicie wzbudza on duże zainteresowanie na spacerach i nie raz zagadnięcie o wózek stało się dobrym punktem wyjścia do ciekawej pogawędki przy piaskownicy.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Spóźniony dzień Taty

Dzisiaj spodziewamy się wizyty mojego Taty, z okazji spóźnionego dnia Ojca mamy dla niego mały drobiazg i mnóstwo czasu na zabawę z wnukami. Od czasów kiedy sam był tatą trochę się zmieniło, myślę, że mężczyźni mogą w dzisiejszych czasach czuć się rozdarci pomiędzy tradycyjną rolą żywiciela rodziny - samca alfa, metroseksualnej istoty kreowanej w mediach, taty na urlopie macierzyńskim itp. Coraz więcej wymagań, coraz mniej czasu… Fajne podsumowanie tej kwestii - na stronie Humany.
Szczęśliwie w naszej rodzinie udaje się zachować jakąś równowagę. Matylda wie też już, że zarówno mama jak i tata pracują i praca w domu jest równie ważna i potrzebna. Wie też, że pewnego dnia mama będzie pracować więcej poza domem, a teraz czasem musi usiąść przy komputerze i wtedy trzeba dać jej chwilkę, by były środki płatnicze na lizaki (jeszcze chwila i myślę, że czas będzie na bliższe oswojenie jej z ideą pieniądza i może jakieś kieszonkowe do świnki skarbonki?). Na razie większość czasu spędzam z maluchami i staram się jak najwięcej z tego skorzystać i się nauczyć, widzę też, że im to służy, więc na razie zostajemy przy opcji: mama (głównie) w domu. Dziadkowie są doraźnie, opiekunka nie wchodzi w grę (za dużo się ich naoglądałam i nasłuchałam przy piaskownicy…), przedszkole na razie obejmuje tylko Matylkę. Doszłam do wniosku, że w obliczu tego, ile lat jeszcze będę musiała przepracować na biurowym etacie to czas poświęcony na siedzenie w domu jest relatywnie krótki, a korzyści w moim odczuciu - warte tego poświęcenia. Chcesz mieć zrobione dobrze - zrób sam. Mam dwoje grzecznych, kochanych, zdolnych dzieci, od których nie potrzebuję na gwałt się uwolnić. Z drugiej strony staram się korzystać z nadarzających się okazji by się za nimi po prostu troszkę stęsknić i zadbać o swoje zdrowie psychiczne (fizyczne też - w planach mam wieczorne bieganie / spacerowanie lub basen - a że Max ostatnio lepiej śpi to może uda się zrealizować). Nie odważyłabym się jednak nikomu polecić takiego czy innego rozwiązania, konstelacje rodzinne, układy są tak różne, sytuacja zmienia się dodatkowo z miesiąca na miesiąc (pod tym względem chwalę sobie bycie freelancerem i elastyczność, jaką mam dzięki temu - plus brak zmarnowanego czasu na dojazdy!) - każdy musi wybrać sam, może tylko rzucę trochę banalne stwierdzenie, że nie zawsze to co najłatwiejsze, jest najlepsze…