poniedziałek, 31 sierpnia 2009

O radości bycia rodzicem

Dzisiaj będzie bardziej wzniośle, uczuciowo i mniej przyziemnie. Dlaczego w ogóle w moim życiu pojawiły się dzieciaki, źródło całego tego zamieszania, rewolucji życiowej i przewartościowania tylu różnych spraw? Nie wiem jak to dokładnie wyjaśnić i opisać, chyba najłatwiej w ten sposób, że zaczęłam mieć wrażenie, że to już „mój czas”, zegar tyka i takie tam. Czy wiedziałam, w co się pakuję? Nigdy i pewnie dobrze, bo gdybym wiedziała, pewnie więcej by było odwlekania, a już i tak czułam oddech mocnej trzydziechy na karku. Czym jest dla mnie bycie mamą? Dopełnieniem mnie, nowym wcieleniem. Dzięki moim przekochanym dzieciom sama dorosłam. Wiem już, że nie ma rzeczy cenniejszych niż rodzina, że warto się poświęcić dla bezzębnego uśmiechu i „mama chcem na roncki” – bo to pierwotne poświęcenie staje się nową wartością samą w sobie. Dzieci nauczyły mnie jeszcze tego, że mądra inwestycja to taka, która przynosi korzyści w długim terminie, a nie tylko nachapanie się na krótko. Z każdym dniem kocham ich coraz bardziej, mam coraz więcej cierpliwości i spokoju wewnętrznego. Oczywiście są chwile, że mam ochotę wyjść trzasnąć drzwiami (i czasem wychodzę, choćby do drugiego pokoju – od razu pomaga) ale nie na długo, po kilku godzinach już za nimi tęsknię i myślę, co tam porabiają. Mam taki chytry plan nasycić się małością i dzieciowatością, żeby potem płynnie przejść na kolejny etap i w końcu, finalnie, pozwolić im (i sobie!) na ich pełną samodzielność i niezależność.
Mam super rodzinę, trzy mega wypasione osoby do kochania. I bardzo mi z tym dobrze.

piątek, 28 sierpnia 2009

Hulajnoga, hulaj dusza

Środowe zakupy zakończyły się pełnym sukcesem, sklep okazali się prowadzić przemili ludzie, z poczuciem misji i pasją dla wszystkiego, co ma kółka. Na miejscu mogłyśmy przetestować egzemplarz micro scootera, który pomimo intensywnego użytkowania przez ostatnie dwa lata nadal służy swojemu młodemu właścicielowi. To pierwszy plus – hulajnoga kosztuje więcej niż inne, ale w jakości i sposobie spasowania poszczególnych części widzę uzasadnienie takiego stanu rzeczy. Matylka bierze swoje nowe cacucho na przejażdżkę na drugą stronę ulicy, do Parku Szczęśliwickiego. Gładziutka nawierzchnia placyku aż się prosi. Kask na głowę i jedziemy. Hulajnoga jest jak na taki pojazd całkiem stabilna, stabilność zwiększa nietypowe ustawienie przednich kółek – są nieco pod kątem. Sterowanie na początku sprawia pewne trudności – przypomina skręcanie na deskorolce bardziej niż jazdę na trójkołowym rowerku. Można pochylać kierownicę lub balansować całym ciałem – to główny powód dla którego cała idea mi się spodobała – mam cichą nadzieję, że wcześniejsza nauka balansu i zachowania równowagi na pojeździe kołowym oszczędzi mi miesiąca biegania z kijem w przyszłym roku. Wbrew pozorom to balansowanie jest całkiem intuicyjne, kilka prób i drugiego dnia hulajnoga jechała już tam, gdzie Matylda sobie życzyła. Dzisiaj spróbujemy wrócić z przedszkola – ja – wózkiem, Matyla – scooterkiem. W razie czego nie ma problemu z noszeniem i wożeniem – całość waży 1,8 kg, jest na tyle lekka, że Matylda bez problemu przenosi sobie sprzęt przez przeszkody na drodze.
Aha, oczywiście jeszcze adres sklepu - www.aktywnysmyk.pl. Warto zajrzeć, zwłaszcza jeśli planujemy świecić przykładem i wstać z kanapy, odłożyć chipsy, wyłączyć telejajo i pójść poszaleć z dzieciakami na kółkach w takiej, czy innej konfiguracji – do czego gorąco zachęcam!

środa, 26 sierpnia 2009

Hulajnoga taka, że ach!

Od jakiegoś czasu obiektem marzeń i zainteresowań mojej ukochanej córeczki jest hulajnoga. Zaczęło się chyba od Teletubisiów, potem kusiły pojazdy dzieciaków na placu zabaw. Przyglądałam się w kilku sklepach i w Internecie różnym rodzajom, nic nie wzbudziło mojego zachwytu, większość wyglądała niezbyt solidnie i mało przyjaźnie dla mniejszych dzieciaków, takich, jak moja dziarska trzylatka. Któregoś razu przechodząc koło parku Dreszera w centrum naszego pięknego miasta nad Wisłą – jak piorun z jasnego nieba – bum – hulajnoga cud-miód-malina. Nieco kosmiczny wygląd i napis micro na kierownicy. Aż z wrażenia zapytałam mamę dwójki śmigających dzieciaków, skąd mają takie cudo. Okazało się, że z Londynu. Kolejna bajerancka rzecz, której nie można u nas kupić, wrr. Ale wizyta na google kolejny raz pokazała, że więcej jest chętnych na takie cacko i co więcej - niektórzy nawet je sprowadzają i sprzedają.
W efekcie tych poszukiwań dzisiaj jedziemy odebrać nowe śmigadełko dla Matylki. Sklep mieści się na Szczęśliwicach, będzie od razu okazja do przetestowania nowego zakupu. Sklep pochwalę jak tylko okaże się, że wszystko w porządku. Na razie wiem tyle, że obsługa jest miła i można liczyć na szybki kontakt. Wieści z placu boju i szczegółowy test drogowo-parkowy - w najbliższym czasie.

piątek, 21 sierpnia 2009

Smaki dzieciństwa

Bardzo lubię z moimi maluchami gotować. Dzięki temu, że siedzę z nimi teraz w domu i pracuję okazjonalnie i zwykle – zdalnie – mam na to więcej czasu (i ochoty). Matylda ostatnio zaskoczyła mnie obierając ząbki czosnku i krojąc cytrynę na równe (!) połówki – robiłyśmy akurat humus. Max na razie jest głównie pierwszym testerem naszych wyrobów i wspiera nas mentalnie z wysokości swojego krzesełka.
Pod prąd nieco wszechogarniającej fobii orzechowej Matylda - i od niedawna również Max zajadają się masłem orzechowym. Masło Felix ma w składzie tylko 68% orzeszków, Sante jest lepsze, bo 98%, ale nieco za bardzo wyprażone orzechy jak na mój smak.

Postanowiłam więc sama się zabrać za produkcję. Felix masło ma takie sobie, ale za to orzeszki prażone bez tłuszczu i soli są świetne, podprażone nie za mocno nie za słabo i wygodne w użyciu, bo już bez łupinek. Potrzebna jest jedna paczka orzeszków 500g, łyżeczka drobnej soli, dwie łyżeczki cukru/fruktozy i łyżka oleju (oliwy z oliwek, fajny jest też słonecznikowy tłoczony na zimno). Wszystko to wrzucamy do maszynki do mięsa i przekręcamy przynajmniej z pięć razy na najmniejszych oczkach. Operację bardzo ułatwia posiadanie maszynki elektrycznej, ale myślę, że zwykłą też spokojnie można to zrobić. Kiedyś jeszcze najpierw mieliłam orzeszki w maszynce do orzeszków i te wiórki miksowałam mikserem do konsystencji pasty. Patentów jest wiele, smak jeden, niepowtarzalny, wywołujący uśmiechy na dziecięcych buźkach i powodujący wielką chęć sięgnięcia po kolejną łyżeczkę do słoika (Max dla bezpieczeństwa dostaje malutkie kawałki, bo ponoć maluchy mogą się taką konsystencją zadławić).
Porcja znika błyskawicznie, oczywiście pomagamy dzieciakom – wafle ryżowe posmarowane solidną porcją takiego masła i dżemem truskawkowym to prawdziwy przysmak. Polecam!

czwartek, 20 sierpnia 2009

Na zielonej łące 1,2,3

Po dniu pełnym wrażeń i brykania Matyldzie czasami opornie idzie wieczorne zasypianie. Różne sposoby idą w ruch, ostatnio na topie jest siedzenie z nią aż do zaśnięcia. Czytanie bajek skłania bardziej do gadulstwa i miliona wersji pytania „dlaczego?”. Udało mi się przypadkiem trafić na nowy sposób, korzystamy ze świeżego odkrycia Matyldy, czyli wyobraźni. Matylka leży na ulubionej podusi z zeberką, przytula słonika „z dobrą metką” (ten tajemniczy zwrot wymaga osobnej notki), czasem prosi o głaskanie po włoskach i opowiadamy sobie, że jesteśmy na zielonej łące, z soczystą trawą, świeci piękne słońce, niebo jest błękitne, tylko gdzieniegdzie powolutku przesuwają się białe, lekkie jak wata cukrowa obłoczki. Środkiem płynie rzeczka z krystalicznie czystą wodą, widać malutkie rybki i kolorowe otoczaki. Na obydwu brzegach rozciąga się piaszczysta plaża, piach jest wygrzany i przyjemnie się w niego zapadamy, spacerując. Jeśli się zmęczmy słońcem i łazikowaniem – czeka na nas wielkie drzewo z przyjemnym cieniem. Leży pod nim kocyk w kratkę i koszyczek piknikowy, jak w bajce. Jemy zawartość koszyka – a koszyk jest magiczny i w środku jest to, na co mamy akurat ochotę, popijamy wodą z rzeki i kładziemy się na krótką drzemkę, przykrywając nosy słomkowymi kapeluszami. Obok chodzą puchate owieczki, małe słonie, koniki i króliczki…. Opowieść można ciągnąć w nieskończoność, Matylda dodaje od siebie ciekawe szczegóły, rozwija słownictwo i wyobraźnię, a przy okazji sama nie wiedząc kiedy wpada w nastrój – zamykam oczy i lulu, nie ma mnie.
Dla mnie to cenny czas spędzony z nią, niemal odpoczynek (Max już w tym czasie zwykle szczęśliwie śpi, ululany lub ucycany do snu w międzyczasie). Sposób skuteczny, a ja sama ziewam.

środa, 12 sierpnia 2009

Rodzice i dzieci, dzieci i rodzice

Znajomy zasugerował w trakcie miłej pogawędki, że nawet jeśli mamy swoje dzieci (a ma czworo dorosłych, więc chyba ma niejakie pojęcie, o czym mówi…), nie jesteśmy w stanie przelać na nie wdzięczności za wszystko, co dali nam nasi rodzice, że jesteśmy dopiero w stanie przelać tę falę uczuć na ich dzieci, czyli nasze wnuki. Nie mam na razie jak tego sprawdzić, ale coś w tym może być. To, co wiem na pewno z własnego doświadczenia, to fakt, że odkąd sama jestem mamą to zrewidowałam wiele poglądów i własne miejsce w świecie widzę inaczej, mniej przez pryzmat czubka własnego nosa. Relacja z moją własną mamą też ulega metamorfozie, zabrakło nam wcześniej czasu na przewartościowanie, ale szczera rozmowa, chociaż na początku trudna dla obu stron, wydaje się być jedynym sposobem. Bycie rodzicem to jedno z trudniejszych zadań, w dodatku często lekceważone i traktowane trochę „per noga”. No bo przecież nawet jak to brzmi – siedzenie w domu z dziećmi. To nie może być trudne, hm? A jednak. I walcząc na co dzień z tymi wszystkimi wzlotami i upadkami jestem wdzięczna swoim rodzicom, że w ramach swoich możliwości i środków – dali mi i mojemu kochanemu bratu tyle z siebie, ile byli wtedy w stanie. Cenne geny są już przekazane dalej i rośnie nowe pokolenie, jeszcze lepsze niż poprzednie, progres jest zachowany. Przede mną na drodze do trzymania wnucząt w ramionach jeszcze wiele wzlotów i upadków, wiele chwil kiedy chcę fruwać ze szczęścia, że mam takie cudowne dzieciaki, ale i wiele takich kiedy mam ochotę umordować małe, wrzeszczące potworzyska (zwłaszcza w nocy, wrr). Życie jest piękne, także życie podwójnego rodzica.