środa, 31 marca 2010

... i po bilansie

Dzisiaj raniutko udało się nam zebrać, księżniczkę budził brat - słodko się przywitali na miły początek dnia. Maksio dał nawet pożyć w nocy, więc mama też jako tako. Bilans jak to bilans, w naszym przypadku nic szczególnego, Matylka miała pierwszy raz mierzone tętno - mają taki fajny aparacik dla dzieci, z misiami, trafiłyśmy dodatkowo na przemiłą pielęgniarkę, która dokonywała pomiarów - wyszło 90/50. Pierwsze badanie słuchu (pani szeptała różne wyrazy w drugim końcu gabinetu, Matyla dzielnie powtarzała, w ogóle współpracująca była). Jeszcze tylko waga, wzrost, wzrok - wszystko tiptopowo. Nie było się do czego przyczepić, mam zdrowiutką, świetnie rozwijającą się córę, z której jestem niesamowicie dumna - a co!

wtorek, 30 marca 2010

Chwile zwątpienia

Mniej ich mam ostatnio, na przestrzeni ostatniego półtora roku coraz mniej, ale są takie dni (szczególnie po kilku nocach mocniej w plecy, kiedy Maksio budzi się co i rusz, często z płaczem - bo katar, bo coś tam boli nie wiadomo bliżej co, co podnosi mi i tak już nadwyrężone ciśnienie i nie mogę potem zasnąć, błędne koło, a rano dopóki nie siorbnę yerba mate to czuję się (i ponoć wyglądam) jak zombie a przecież codziennie ibuprofenu na noc dawać mu nie można - a o dziwo po nim lepiej śpi, stąd wnioskuję, że coś tam go pobolewa oprócz kataru, może znowu zębiska?)
więc są takie dni, że mam ochotę spakować walizkę i wyjść, a wszystkie metody pocieszające pomagają tyko na krótką chwilę. Marnie wypada porównanie zachowania rozgarniętej, kochanej i grzecznej czterolatki z jeszcze-nie-do-końca dwuletnim urwisem, który zrobił sobie od początku złą prasę w naszym domu. Tym gorzej dla mnie, że to ja jestem tą stroną, która musi wyzerować mu konto. Czytałam kiedyś ciekawa wypowiedź e-mamy, która miała dwóch synów i pisała, że pierwsze super wakacje i pierwsze docenienie, jakie ma kochane dzieciaki nadeszły w momencie, kiedy starszy miał 6, a młodszy 4 lata. Mam nadzieję, że będzie mi to wszystko dane docenić wcześniej, na razie mam wyrzuty sumienia, że faworyzuję Matylę.
A z mniej smętnych rzeczy to jutro z samego rana lecimy na bilans czterolatka, biorąc pod uwagę tendencję ostatnich nocy chyba lepiej od razu położę się spać. Zmiana czasu daje trochę w kość dodatkowo. I świadomość, że od 20 miesięcy nie przespałam ciurkiem więcej niż 4 godziny.

poniedziałek, 29 marca 2010

Dzieci a przestrzeń

Kiedy patrzę, jak moje maluchy biegają zacięcie naokoło kanapy, wzdłuż przedpokoju, nawrotka w małym pokoju i tak w kółko - zastanawiam się, skąd ten pęd (zasłyszany u innych rodziców), by w przedszkolu dzieci się wybiegały, żeby miały dużo przestrzeni - i w sali i na podwórku. Fakt, plac zabaw w Matyldzi przedszkolu jest niewielki, ale fajnie zagospodarowany i dzieci wyglądają na zadowolone i posiadające wszystko, co potrzeba do radosnej zabawy na świeżym powietrzu. Są rowerki i pojazdy, utwardzony placyk i kilka ścieżek, kilka huśtawek, duża piaskownica z zamkiem i wyciągarką pośrodku. W rogu stoi domek, jest też górka - w zimie Matyla śmigała z niej na jabłuszku, teraz dzieci zjeżdżają ze zjeżdżalni a wchodzić mogą albo schodkami albo tartanową ścieżką. W przedszkolu też jest sporo przestrzeni, wydaje mi się, że równie ważny jak jej ilość jest sposób zagospodarowania - a to wydaje mi się jest rozsądnie rozwiązane.
Potem zaczęłam myśleć, że może w pędzie rodziców do przestrzeni chodzi o to, że jak się wybiega w przedszkolu to nie biega już potem po domu (płonne nadzieje!) albo będzie miało więcej przestrzeni na rozwijanie skrzydeł - to akurat da się załatwić i skromniejszymi środkami. Wydaje mi się, że na mniejszej przestrzeni dzieci z jednej strony są łatwiejsze do opanowania - chociażby na podwórku mamy je "na oku" a z drugiej strony chyba czuja się bezpieczniej. Dla dzieci przestrzeń mierzy się inną miarą - by to sprawdzić najprościej przejść się na boisko swojej szkoły podstawowej i stan faktyczny porównać z obrazem zapisanym w pamięci.
Oczywiście nie bez znaczenia dla moich rozważań ma fakt, że jesteśmy szczęśliwymi posiadczami dużego, jak na nasze realia, mieszkania i możemy sobie swobodnie pomalutku pracować nad jak najlepszym zagospodarowaniem tej przestrzeni - może wtedy uda się bardziej uładzić to, co się na co dzień nabałagani.

czwartek, 25 marca 2010

Vibram FiveFingers - i próba pierwszej recenzji

Piękna wiosna się zrobiła, skłoniło mnie to do wyciągnięcia przykurzonego zakupu jeszcze z zimy. Buty goryla czyli pięciopalczaki - nazwa mówi sama za siebie. Od początku - zakładanie jest dość żmudne, zwłaszcza, jeśli do środka upychamy skarpety (używam dedykowanych injinji). Dopasowanie do stopy w tym modelu zapewniają trzy rzepy - i rzeczywiście, kiedy uda się już upchnąć wszystkie palce do przynależnych im kieszonek, upięcie pięty i podbicia nie stwarza problemów i daje pewne trzymanie buta - uczucie w sumie podobne jak w grubych skarpetach. Najpierw kafelki na klatce - orzyczepność bez zarzutu, w czasie zbiegania po schodach dokładnie czuć krawędzie. Na kostce - jak to na kostce, twardo, dziwnie, slalomem między pieszymi i psami - aby do stadionu. A tam - niespodzianka, trochę śniegu (pierwszy raz był w weekend) i letko podmokło, ale bez tragedii - spokojnie można biec. Oczywiście pierwsze wdepnięcie kończy się zmoczeniem środka, między palcami, ale nie stanowi to przeszkody, myślę, że w czasie deszczu też będzie ok. Przyczepność na lekko rozmokłej ziemi - doskonała, buty same niosą. I to co powinnam napisać na samym początku - niezależnie od nawierzchni - nie ma problemu "śródstopie czy pięta" - po prostu ląduje się na śródstopiu, bo inaczej nie ma za bardzo jak. Następny bieg zaliczyłam w pegasusach, a przedwczoraj znowu FF - i tak dobrze mi się biegło, że zamiast planowanych 2 okrążeń (zachowawczo) zrobiłam 9 - i to bez przykrych następstw w trakcie ani następnego dnia. Przestała mnie boleć piszczel, za to zaczęły łydki i stopy, ale inaczej, delikatnie - jednak wcześniejsze zmuszanie się do lądowania na przodzie coś dało i mięśnie są w niezłym stanie. Ciekawe, jak będzie dalej - bo na razie zapowiada się bardzo przyjemnie.

środa, 24 marca 2010

Sałatka młodego przemytnika

Ponieważ chcę, żeby dzieciaki jadły zdrowe rzeczy i miały szeroką paletę smaków do wyboru - trenuję marketing i przemytnictwo. Czasami zwykła zachęta nie wystarczy - poza tym wiadomo - kasza jaglana jest mniej smakowita niż czekolada, jakby na to nie spojrzeć, z perspektywy malucha i rodzica też, chociaż przyzwyczaiłam się do przełykania różnych rzeczy z rozsądku, a dla przyjemności są przysmaki przecież (w ostatnią "słodką" niedzielę rozkoszowałam się smakiem z dawnych lat - wyprodukowałam swój pierwszy blok czekoladowy, taki klasyczny z mleka w proszku, kakao, herbatników, masła - pychota, dzieci podobnego zdania).
Matylda czasem ma smaki nieoczekiwane - na przykład bardzo lubi tuńczyka z puszki. Ryba z puchy ma na tyle mocny smak, że nie czuć ani kaszy jaglanej, ani cieniutko posiekanej czerwonej cebulki, ani kosteczek ogórka - wszystko zlewa się w sałatkowo-tuńczykowy smak. Można chlapnąć jeszcze majonezu i wtedy mamy prawdziwą, dorosłą sałatkę, bardzo lubie połączenie smaków i konsystencji, fajna wychodzi też z ciemnym ryżem. Czasem ni z tego ni z owego Matylka znajduje sobie nowy - najulubieńszy - smak i je garściami dosłownie na przykład koktajlowe pomidorki (nota bene bardzo smaczne). Niedawno odkryłam też nową-starą kaszę czyli kuskus - można go kupić w wersji pełnoziarnistej, ma bardziej orzechowy smak i bardziej zgrzebny kolor, ale nadal tak samo szybko się przygotowuje - wystarczy zalać wrzątkiem. Na słodko i na słono - fajna podstawa sałatek i coś "zamiast ziemniaków".

wtorek, 2 marca 2010

Cztery lata

Moja córa kochana skończyła w niedzielę cztery latka. Duża pannica, oczywiście nie wiadomo jak i kiedy się to stało - niby cztery lata to szmat czasu... Tort makowy został pożarty z wielkim smakiem przez wszystkich, efekty przerosły moje oczekiwania i na pewno będą kolejne próby tortowe, warto porządnie poświętować takie okazje. Dodatkowo Matylka bardzo chętnie pomaga w kuchni - pomagała mi mielić mak, była bardzo całą operacją zainteresowana. Potrafi nakryć stół i chętnie biegnie po sztućce. Wczoraj była z drugim tortem w przedszkolu - nieco zakatarzona od piątku. Odebrałam ją trochę wcześniej i widziałam już od początku, że coś jest nie tak, bo potulnie szybko wyszła z sali i zaczęła się ubierać. W aucie płakała, że boli ją ucho i gardło i ogólnie wyglądało to słabo. Popędziłyśmy do domu, dostała nurofen (jedyny jadalny - truskawkowy) i całą baterię homeopatii. Na noc pulmex na klatkę piersiową i plecki, porządnie się napiła i poszła spać (w sypialni zrobiliśmy saunę nawilżaczem - chyba dobrze to zrobiło bo nie kaszlała). Kimała do 7.30 i dzisiaj jest o wiele lepiej, co mnie strasznie ucieszyło, bo nie znoszę tych choróbsk badziewnych, chętnie bym je od niej zabrała i pochorowała sama (a akurat odkąd biegam to tfu-tfu stałam się odporniejsza i już nie łapię się w kolejki chorobowe, co o tyle fajne, że przynajmniej mam więcej sił do obsługi pacjentów mojego szpitala na peryferiach...). Jak na razie choróbska (przez zimowe pół roku) to najtrudniejszy element rodzicielstwa - ale powoli jest coraz lepiej, oni coraz więksi a ja coraz mniej się zamartwiam - bo w końcu dociera do mnie, że nic zamartwianiem nie wskóram, wręcz przeciwnie. Wiosna tuż tuż i w związku z tym optymizm we mnie wstępuje także w kwestii glutów, kaszli, gorączek i innych tego typu wątpliwych przyjemności. Zdrowia wszystkim!