środa, 29 lipca 2009

Pucu, pucu, chlapu, chlapu - wielkie pranie i sprzątanie

Tytułowa przyśpiewka jakiś czas temu przykleiła się do Matyli, podejrzewam, że to fragment przedszkolnej zabawy. Mati chodzi do przedszkola Montessori, gdzie dzieje się wiele ciekawych rzeczy, na przykład - dzieci kąpią lalki, wystrojone w fartuchy niemal od stóp do głów, w miniaturowych wanienkach, w prawdziwej wodzie, namydlają najprawdziwszym mydłem. Ogólny zachwyt. Czasami jak mam okazję popatrzeć z boku, co się tam dzieje, to mam ochotę sama tam zostać - jako nieco przerośnięty przedszkolak.
Trafiają do mnie odpryski tego, co się dzieje na zajęciach, bo córa nie jest skłonna do zwierzeń. Wiem natomiast, i za każdym razem mam tego dowody, że pomimo dłuuuugiego startu - siedziałam z nią ponad miesiąc, potem jeszcze długo były płacze przy pożegnaniach - jest przedszkolem zachwycona. Czasem jak jej się przypomni to nawet w niedzielę chce się tam wybrać. Koleżanki od progu ją wołają - o Matyyylda przyszła!. Pani doniosła mi też, że kiedy jej nie ma to dzieci się pytają, gdzie jest i kiedy przyjdzie do przedszkola. Matylka śmieje się z żartów innych dzieci i potrafi też sama innych rozbawić. Te słowa to miód na moje serce, bo jakiś czas temu zamartwiałam się (zupełnie niepotrzebnie, oczywiście) że w sytuacjach społecznych stoi z boku i jest (przesadnie) ostrożna. Ona się zmieniła i dorosła, a ja – zrozumiałam, że kocham ją jaka jest, w pakiecie.
Efektem ubocznym przedszkolnych zabaw pozostaje fakt, że moje dziecko bardzo lubi pomagać w sprzątaniu. W ramach oszczędzania sobie zbędnych kontaktów z chemią w ruch idzie szmatka z mikrofibry, stara pielucha tetrowa, szczota, kostka szarego mydła i genialny wprost do pucowania roztwór octu. Wielkie sprzątanie połączone z wielką zabawą trwa.

czwartek, 23 lipca 2009

Yerba Mate

Ufff – jak gorąco. Lato w pełni, w domu aktualnie 27,9 stopnia. Dzieci tankują co i rusz wodę, upał nie przeszkadza w zwykłych szaleństwach. A ja sączę sobie yerba mate – magiczny napój, który ratuje moją przytomność przy niedostatkach snu, pomaga też przetrwać gorąco. Nie pamiętam już, jakim cudem trafiłam na trop tego indiańskiego wynalazku, ale odkąd się zmusiłam do regularnego używania – jestem zachwycona i skutecznie zaraziłam już kilka osób tym nieszkodliwym na szczęście zwyczajem/nałogiem. Początki były trudne, cała rzecz smakowała – jak to słusznie stwierdziła kiedyś koleżanka – jak wywar z peta, a pachniała też nie bardzo, do tego marne bombille, które albo się zatykały, albo przepuszczały za dużo rozmoczonego pyłu, przeciekające mate – jednym słowem recepta na porażkę. Ale zachęcona działaniem na mój organizm – przyzwyczaiłam się, Matero z tykwy zastąpił ulubiony kubek z misiem odpowiedniej wysokości i średnicy, w końcu trafiłam na dobrą bombillę ze stali nierdzewnej, wiem, które marki yerby bardziej mi odpowiadają, a które mniej, do charakterystycznej goryczki idzie się przyzwyczaić, a nawet można polubić. Nie ukrywam, że zachęciła mnie też lektura opracowań wymieniających składniki odżywcze i dobroczynne działanie naparu. Jednak to, co przekonuje mnie najbardziej, to to, jak się po tym cudzie czuję – stawia na nogi fizycznie i mentalnie, nie czuję efektu roztrzęsienia jak po kawie, działa mocniej niż mocna herbata, która mnie osobiście nie jest w stanie dobudzić w ogóle. Pomaga się skupić pomimo niedospania, zwiększa wydajność, krótko mówiąc po wypiciu ma się siłę wstać i działać. Dla rodzica małych dzieci, któremu brakuje energii i snu – doskonała sprawa.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Bajki

Aaa kotki dwa… - kołysanka coś nie działa, czas na bajki. Na półeczkach mniej lub bardziej poukładane w rządkach, niektóre zaczytane do granic niemożliwości. Ulubiona klasyka, jakoś tak się składa, że większość to dobrze nam znane z naszych młodych lat wierszyki i bajki Brzechwy, Tuwima, Andersena, Milne’a. Śmiesznie jest czasem czytać je po latach i odkrywać drugie dno. ”Kubusia Puchatka” mamy w ciekawym wydaniu polsko-angielskim, polskie tłumaczenie – klasyka Ireny Tuwim, nie sądziłam, że tak różni się od oryginału warto się przekonać samemu, zachęcam (przy okazji - dzięki Asiu i Pawełku!).
Kartonowa, harmonijkowa „Lokomotywa” jest już powoli rozpracowywana przez Maksia, który też już podłapuje ideę czytania bajek i oglądania obrazków, zadziwia mnie czasem, jak taki maluch potrafi się skupić nad przewracaniem stron, pokazywaniem paluszkiem i guganiem pod nosem po swojemu. Książeczki ułatwiają nam wieczorne zasypianie, wyciszają, uczą skupienia i prowokują lawinę pytań „a dlaczego”. Jakiś czas temu głośna była akcja „cała Polska czyta dzieciom”, popierałam ją całym sercem. Nie chodzi tylko o czytanie treści i pokazywanie obrazków, ale o to cenne poczucie bliskości i wspólnoty tematów z małymi ludźmi, spędzanie cennego czasu razem.
Maluchy śpią snem sprawiedliwego, dzięki temu, że pracowicie układamy ich wcześniej spać (i rano wstajemy z pianiem koguta) mamy niemal dwie godziny tylko dla siebie, cenny czas na szybki reset i odpoczynek. Doszłam do wniosku, że chyba dzięki tym wieczorom jestem w stanie tak nieźle egzystować, coraz lepiej powiedziałabym nawet (nie bez znaczenia pozostaje fakt, że kochany syn budzi się teraz tylko dwa razy w nocy i daje mi pospać, a rano często-gęsto kochana druga połowa wstaje i zajmuje się dzieciarnią, aż ja się zwlokę).
Nie łudzę się i wiem, że te chwile szybko miną, chcę je zatrzymać w pamięci z całym bogactwem odczuć. Perspektywa czasowa jest taka, że lada chwila będą obydwoje w wieku niebajkowym, ale pozostaję głęboką nadzieją, że to poczucie wspólnoty przy takim czy innym rodzinnym zajęciu pozostanie z nami na zawsze.

środa, 15 lipca 2009

Motoryzacyjne bolączki

W niedzielę wracałam po pracowitym poranku do domu i w pewnym momencie usłyszałam jakieś podejrzane szurum-burum pod maską, pomyślałam w pierwszej chwili, że mi się coś do opony przykleiło, ale za chwilę patrzę - a tu świeci sie na desce lampka od ładowania, a ściślej - braku ładowania - akumulatora. Chciałam być sprytna i zapewnić sobie dojechanie do domu, więc niewiele myśląc zgasiłam światła. Dwa skrzyżowania dalej stało się nomen omen - jasne - że był to błąd. Dwaj panowie policjanci zamachali i postanowili ze mną porozmawiać. Serce miałam trochę w gardle, bo pierwszy raz zostałam zatrzymana jako kierowca. Na szczęście był to patrol pieszy, a nie drogówka (ci by pewnie nie dali się zwieźć moim tłumaczeniom, a jako, że w gruncie rzeczy poruszałam się niesprawnym pojazdem, to może byłaby z tego jakaś większa historia?), skończyło się na pogawędce, spisaniu danych z dokumentów i ustnym upomnieniu. Pomimo tej przygody i jazdy dalej już na światłach udało mi się dotrzeć do garażu o własnych siłach.
Potem jeszcze tylko wyprawa po pasek od alternatora - wózeczkiem, szczęśliwie okazało się, że hurtownia z częściami zamiennymi jest po drodze z przedszkola i poszło sprawnie. Potem już było mniej wesoło, bo dzielny małżonek postanowił zająć się naprawą - kosztowało to dwie długie wizyty w garażu z dzieciakami (przynajmniej one miały ubaw skacząc po przednich fotelach i trzymając kierownicę), mnóstwo potu, sił, bolących pleców i skaleczony palec (na szczęście rana niewielka i żelazny zestaw czyli Betadine + plasterek wystarczył). Szczęśliwie dzięki zdolnościom, cierpliwości i uporowi udało się. Dzisiaj auto odpaliło i zgodnie z planem mogłam zawieźć moją kochaną dziewczynkę do przedszkola autem.
Auto o którym mowa to nasz dzielny, biały bolid VW Golf mk 2 (już od jakiegoś czasu pełnoletni!) wersja prawie wszystkomająca cl napędzana ekonomicznym (nie tak do końca - jak ostatnio policzyłam, ile pali - chlip chliiip... ) LPG. Służy nam dzielnie ze wzlotami i upadkami właściwymi leciwemu autu. Woził nas do ślubu, na wakacje, do szpitala do porodu i z powrotem do domu z niemowlętami. Będziemy go na pewno pozytywnie wspominać (zwłaszcza ja - przewygodną skrzynię automatyczną), ale czas już chyba na jakąś zmianę.

czwartek, 9 lipca 2009

Małe dzieci - mały problem?

Długo nurtowała mnie kwestia powiedzenia „małe dzieci – mały problem, duże dzieci – duży problem”. Coś mi w nim nie pasowało, próbowałam dojść sedna, dyskutowałam sobie z mamą nastoletnich dzieci przy okazji zakupów w naszym zaprzyjaźnionym ekosklepie (pozdrowienia dla Pani Izy!). I któregoś razu mnie olśniło, co mi nie pasuje i o co w tym chodzi. Jeśli podchodzę do dzieci jak do problemu – to tak, mam problem, mały, duży, zawsze jakiś i coraz większy. Ale ja tak nie chcę, nie mam problemu w kontekście dzieci.
Owszem, nie wszystko tak różowo-landrynkowo wygląda, są aspekty rodzicielstwa trudniejsze i mniej zabawne, ale liczy się ogólna tendencja, a ta dla mnie, odkąd wytłumaczyłam sobie, że trzeba się pogodzić ze zmianami i cieszyć z każdej chwili – jest wzrostowo pozytywna. Teraz jest etap noszenia, karmienia, tulenia, pomocy we wszystkich codziennych czynnościach – i staram się tym nasycić, żeby potem nie narzekać, że „tak szybko dorosły”, żeby nie próbować z dorastających ludzi robić na powrót małych „dzidziów” wymagających niańczenia, żeby kiedy zacznie nadchodzić ten moment – łatwiej było pogodzić się z ich dorastaniem i samodzielnością. Tyle w wydaniu idealistycznym, co dalsze lata przyniosą to zobaczymy, ale podstawowe podejście do tematu mam właśnie takie i koniec-kropka (cytując Matylę).
Z kwestii bardziej przyziemnych, ale prawie równie gniewnych – problem to mamy z komarzyskami, komary - koszmary atakują znienacka i zostawiają po sobie niezapomniany ślad w postaci swędzącej niespodziewajki. Wampirze samice upodobały sobie najmłodszych, a teraz akurat najwięcej czasu spędzamy na dworze. Na szczęście w domu pojawiają się sporadycznie, pewnie z powodu wysokości, na którą ciężko im dolecieć, a może dodatkowo odstrasza je bazylia rosnąca na balkonie? Dodatkowo aby zapobiec ukąszeniom testujemy nową formę odstraszacza – plasterki Mosbito. Jestem wierną fanką olejków eterycznych (herbaciany to niemalże panaceum) w różnych postaciach i jak na mój gust - to działa!

poniedziałek, 6 lipca 2009

Sidney Polak dla dużych i małych

Kiedyś przeczytałam ciekawe zdanie, że warto siedząc z małymi dziećmi puszczać muzykę - nie tylko dla znanego faktu, że łagodzi obyczaje, ale także dlatego, że po prostu płacze lepiej się znosi w towarzystwie innych dźwięków. Teraz już mniej potrzebujemy tej drugiej funkcji, bo dzieciaki płaczą malutko i zwykle z jakiegoś odwracalnego powodu, natomiast dzielnie wypełniamy ciszę czterech ścian radiem (polecam gorąco BBC radio 2, zwłaszcza chcącym podszkolić angielski w ciekawszy sposób niż kucie z książek) i ulubionymi płytami.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam kilka lat temu pierwszą solową płytę Sidneya Polaka - zaiskrzyło między nami od pierwszego utworu. Zaprzyjaźniliśmy się na stałe, z przerwami na chociażby Vavamuffin i z wielką nadzieją czekałam na kolejny album. Nie zawiodłam się, kolejny raz powiew świeżości, wybuchowy koktajl gatunków, stylów, dźwięków, instrumentów - no i do tego bezbłędne teksty, prosto i od serca, wiele strof porusza czułe struny w moim trzydziestoletnim sercu. Pierwsza płyta była oparta bardziej na wspomnieniach z tym, co minione (jak choćby w "Chomiczówce"), "Cyfrowy Styl Życia" to bardziej tu i teraz ("Czasem wkurzasz się / i chce ci się wyć / za dużo takich samych / skserowanych dni…" - skąd my to znamy - typowe narzekanie matki małych dzieci, prawda?). Od pierwszego dźwięku - tytułu płyty czytanego Macowym głosem - do ostatnich dźwięku z Pezetem (w innym wydaniu mniej strawnym jak dla mnie, ale tu pasuje jak ulał), poprzez mocniejsze, bardziej rockandrollowe kawałki, dub, blues, coś z Afryki i Egiptu - podoba mi się i skłania do przytupywania (ten bit!). Dzięki tej wielkiej różnorodności płyta się nie nudzi, z przyjemnością do niej wracam i wsłuchuję się w teksty, które podobają mi się co najmniej tak jak muza. Bez zadęcia, bez zbędnych przekleństw, osobiście i od serca i dodatkowo z głębszym przesłaniem. Niezależnie, jakiej muzyki na co dzień się słucha - ta płyta ma w sobie coś miłego dla każdego.
A dzieci? Bujają się w rytm muzyki, Max poklaskuje i się śmieje, Matyla podśpiewuje zasłyszane kawałki. Pierwsze elementy umuzykalnienia dzieci mamy za sobą, mam nadzieję, że uda się nam w końcu dotrzeć na koncert live. Przy okazji tej notki - najserdeczniejsze pozdrowienia i podziękowania dla Swietłany.

niedziela, 5 lipca 2009

Kochana Pani Doktor

Od trzech lat chodzimy do jednej i tej samej pediatry, trzymamy się jej kurczowo, bo jest wyjątkowa, ze świetnym podejściem zarówno do dzieci, jak i rodziców - co czasem nie mniej ważne. Lubiana przez Matyldę (jedyna osoba, której udało się osłuchać i obmacać brzuszek bez krzyków i boja!), na mnie każda wizyta działa uspokajająco i sama się lepiej czuję, a wtedy dzieci od razu zdrowsze się wydają. Wczoraj byliśmy na kontroli, bo bidna Matylka tak kaszle od soboty, że aż raz wraz z kaszlem śniadanie wylądowało z brzuszka na stole, a noc potem była w plecy (pomogło dopiero mocne podniesienie nóg łóżka przy głowie i dobre napojenie przed snem). Okazało się, że na szczęście to tylko katar spływający po gardle do oskrzeli, oznak zapalenia brak. Mamy przepisane ćwiczenia oddechowe - coby poprawić odruch kaszlowy, dużo pić, walczyć z katarem. W przedszkolu dzieci kolejno padały na rumień, szkarlatynę i anginę, Matylka została na placu boju jako jedna z ostatnich i zmógł ją zwykły katar. Ale od poniedziałku wraca do swoich ulubionych koleżanek i nauczycielek. A to, że nie poległa na inne choróbska podobnież świadczy o jej niezłej odporności.
Choroby moich maluchów to dla mnie zmora, ale z każdym razem wbrew pozorom jest coraz lepiej, coraz mniej mnie to załamuje, coraz mniejszy stres do przeżycia, coraz bardziej godzę się z tym, że tak musi być, a przy okazji że musi to tyle trwać – bo myślę, że już już Max się uchronił, mija klika dni, on się rozkłada równo, a potem jeszcze na końcu zwykle ja zostaję poczęstowana. Miniona zima mnie przybiła, praktycznie pół roku z małymi przerwami upłynęło pod znakiem wrednych wirusówek, Matylę dwa razy zmogła gorączka powyżej 40 stopni, jak zobaczyłam wynik z termometru to zamarłam. Dwa razy konieczny był antybiotyk bo wirusy utorowały drogę bakteriom. Ale zima szczęśliwie przeszła, a my jesteśmy o kilka przeziębień bliżej do wyćwiczenia układu odpornościowego. Mamy swoje sprawdzone sposoby na małe i duże bolączki, a przed wszystkim Panią Doktor pod telefonem i na podorędziu. Za co jej z całego serca dziękuję.

czwartek, 2 lipca 2009

Na niby

Jedna z metod opisanych we wspomnianej już przeze mnie książce „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły” polega na zaakceptowaniu uczuć dziecka, także tych negatywnych. Także do rodzeństwa, które niekoniecznie jest zadowolone z posiadania konkurencji. Zabawny efekt uboczny z wczoraj – Matylda broi i wścieka się, że zajmuję się w tej chwili Maksiem. Ja: - „Chciałbyś czasem, żeby go tu nie było…”. Spokój-cisza, chwila lekkiej konsternacji. W efekcie: Matylda: - Maksiu, ty jesteś na niby!
Z tym „na niby” to wcześniej była też zabawna historia, bo dłuższą chwilę zajęło mi domyślenie się, że uparcie powtarzane przez Matyldę „nad niebem” oznacza tak naprawdę właśnie fikcję, na niby. Potem jeszcze w przedszkolu dopytałam się co i jak, okazało się, że dzieci mają właśnie na tapecie gry matematyczne i tam występuje element odróżniania fikcji od rzeczywistości, co Matylda podłapała i spodobało jej się. Teraz opowiada różne historie i bawi się wyimaginowanymi przedmiotami.
Zrozumienie opcji „na niby” przydało się też przy przeganianiu nocnych potworów z sypialni – wcześniej tłumaczyłam jej, że potwory są „w głowie”, że sobie je wyobrażamy. Nie do końca to do niej trafiało, natomiast powiedzenie, że są na niby - w sumie załatwiło sprawę. Tłumaczenie, że przeganiamy potwory z sypialni wydawało mi się od początku podejrzane i skazane na porażkę, bo przecież skoro przegoniliśmy - to mogą wrócić. Ale co kraj to obyczaj, co dziecko to sposób. Szczęśliwie wraz z rozszerzaniem słownictwa (i tak momentami zaskakująco obszernego jak na trzylatkę) różne rzeczy stają się łatwiejsze do wytłumaczenia i płynna komunikacja ułatwia codzienność, a dodatkowo daje ogromną satysfakcję dla mnie jako rodzica.