piątek, 30 lipca 2010

Stanikowe dylematy

Efektem ubocznym zwiększonego wysiłku fizycznego jest zwykle spadek masy ciała, zwłaszcza, jeśli kto miał tego ciała przydużo, na przykład po dwóch ciążach i leczeniu stresa przysmakami.
Spadek tejże masy zwykle powoduje zmniejszenie obwodu stanika - i tu mogą zacząć się schody, bo z moich sklepowych doświadczeń (bynajmniej nie mówię o zwykłych bieliźnianych, gdzie poniżej 70 zwykle nie ma czego szukać) obwody zaczynają się zwykle od 65 (rzadziej od 60) i wybór jest dość niewielki, zwłaszcza z większymi miseczkami. Ponieważ dotychczasowe staniki (de facto karmniki) z deczka się zużyły to zaczęłam się orientować w temacie stanika do biegania z prawdziwego zdarzenia. Przyznam zrobiłą na mnie wrażenie animacja ze strony ShockAbsorbera - biust w moim rozmiarze (wcale nie powalającym wielkością) lata bez bielizny po całej klacie. Kilka podskoków w lustrze potwierdziło fakty z animacji. Stanik zwykły trzyma troszkę, ale bez rewelacji.
Na stronie biegowej, na którą najczęściej zaglądam (bieganie.pl) było obszerny artykuł i ciekawa akcja na maraton warszawski - kilka kobiet pobiegnie w samym Shocku jako jedna drużyna. Model do biegania nie wygląda bieliźnianie, przypomina raczej sportowy top, ale o odpowiednich parametrach nośności. Szybki rzut oka na sklepy w których to cudo jest dostępne - i wizyta w MamBra. Sklep bajerancki, pani brafitterka przemiła i pomocna, tylko rozmiarówka nie dopisała. Ale wyszłam bogatsza o nowy karmnik Royce ze srebrną nitką (pomocny zwłaszcza w upały bajer), bo jeszcze pozwalam małemu panu Pijawce na cycanie, a stare Melissy już dokonują żywota.
Za kilka dni Shock Absorber miał się pojawić w centrum biegowym ergo - pojawiła się szansa na rozmiar...

niedziela, 25 lipca 2010

... i po biegu (XX Bieg Powstania Warszawskiego)

Wczoraj wieczorem zaliczyłam swój debiucik, jestem przeszczęśliwa bo nie dość, że dobiegłam, biegowi towarzyszyła świetna atmosfera i wszystko było sprawnie zorganizowane, to w dodatku uplasowałam się na całkiem przyzwoitym miejscu, 1552 w klasyfikacji generalnej (na 2076), 152 kobieta (na 304), 76 w swojej kategorii (K30 liczyła 136 pań). Podbieg na Sanguszki był spoko, dałam radę biec do samego końca i jeszcze wykrzesać z siebie siły na finisz :) Następnym razem (bo czuję się zachęcona do idei zawodów) postaram się wbić na starcie gdzieś bliżej przodu, bo w sumie to od początku wyprzedzałam, najpierw wolniutko, bo na pierwszym kółku trochę oszczędzałam siły i nie do końca wiedziałam, co i jak na trasie, potem już szybciej, łącznie z tym osławionym podbiegiem. Także wygrałam przede wszystkim ze sobą i swoimi słabościami :)
Mam pierwszy pamiątkowy medal, Matylda się bardzo nim przejęła i ucieszyła, miło.
Bieg świetnie zorganizowany, niesamowita oprawa i atmosfera, warto zobaczyć nawet jako publiczność, a ta dopisała, super doping po drodze dodawał skrzydeł.
Aha, co do wyniku to powinnam może dodać, że przebiegłam całość "prawie" boso - bo w FiveFingersach. Trasa to głównie asfalt, trochę bruku i chodnika (Karowa i Bonifraterska). Przebiegłam, żyję, nogi nie bolą mnie dużo bardziej niż po cotygodniowym nalataniu kilkunastu km po stadionie. Także można, aczkolwiek chyba poszukam startówek, żeby cokolwiek pod stopą mieć, twardo trochę było, zwłaszcza na bruku.
Długo będę wspominać ten bieg, cieszę się, że mogłam pobiec. Dziękuję - mężowi za wsparcie i uśpienie młodych wczoraj wieczorem, bratu za towarzystwo, dobre rady i pomoc w nawigacji, wszystkim bliższym i dalszym - za słowa otuchy i zachęty; organizatorowi - warszawskiemu WOSiR za świetną imprezę, fanom i przechodniom za gorący i przyjazny doping.

Rowerek biegowy


Dzięki nieocenionym dziadkom Maksio stał się na swoje drugie urodziny szczęśliwym posiadaczem jeździka - rowerka bez pedałów. Już jakiś czas temu miałam chętkę na ten wynalazek dla Matyli, ale w końcu kupiliśmy jej rower. Okazało się, że Maksio ledwo dosięga do podłoża przy maksymalnie obniżonym siodełku, więc na razie śmiga Matylka, a Maksio na hulajnodze się wyżywa. Jeździk jest z allegro, firmy Hudora, metalowy, z najmniejszymi, piankowymi kółkami. Jest to najbardziej udany pojazd z dotychczasowych, a trochę już nasz park maszynowy liczy (zaczęliśmy rowerkową przygodę od śmiesznego rowerka w stylu retro Baghera - taki sobie i wymagał spawania, co przy niemałej cenie było niefajne, ale może taki egzemplarz nam się trafił; o hulajnogach micro już pisałam, świetna rzecz, z samochodzików-jeździków plastikowych szczęśliwie wyrastają, ale czasem jeszcze na nich też brykają). Kółka mają bardzo solidne łożyska - zakręciłam kółkiem i się kręciło, kręciło, kręciło... i kręciło... także właściwości jezdne są ok, jest blokada nadmiernego skręcania kół, Matyli na początku nie bardzo się to podobało, bo ciężko wykręcić w miejscu, ale ponieważ rowerek waży około 3 kg to po prostu go podnosi i przestawia jak jej pasuje. Z powodu wagi łatwo go nieść jak już księżniczka ma dość jeżdżenia. Siodełko jest trochę twarde, może pomyślę nad jakimś tuningiem żeby było wygodniejsze; na razie w kwestii relacji jakość-cena rowerek jest wyśmienity i w dodatku jest produktem nie-chińskim, jak dla mnie to dodatkowy atut.
Rowerek doskonale zwiększa zasięg małych stópek a dodatkowo, z tego co widzę, ruch na nim jest symetryczny, w przeciwieństwie do hulajnogi. No i ruch to zdrowie, więc każdy gadżet, który się przyczynia do aktywizacji maluchów jest na wagę (prawie) złota.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Bób

Na głównej stronie "gazety" wypatrzyłam ciekawy nagłówek - "bobobranie" i wiedziona głodem smaku spoza palety truskawkowo-czereśniowej, jaka u nas ostatnio niepodzielnie panowała w celu nasycenia się tymi efemerycznymi owocami - kliknęłam. Lektura zachęciła mnie do zakupu kilograma bobu i naszykowania czegoś mniej typowego niż bób gotowany w osolonej wodzie z masłem i solą (tak przygotowaną mini porcyjkę zjadłam ze smakiem tuż po ugotowaniu, mniam!)
Bobu tak dawno nie jadłam, że zapomniałam juz prawie, jak specyficznie pachnie i smakuje i jaki niesamowicie soczysty zielony kolor wyłania się z bladej skorupki. Komentarze pod artykułem zachęciły mnie do spróbowania Falafela - którego znamy z zakupów w naszym ekosklepie, chociaż tam dostępny jest jedynie w wersji z grochu włoskiego (ciecierzycy). Falafel wyszedł mi taki sobie (przezierał smak bobu mimo mocnego doprawienia i ciężko się smażyło, bo się rozpuszczał w oleju zamiast smażyć), w kuchni wygenerowałam straszny bajzel i naszła mnie refleksja że było bób zjeść jak zwykle, a falafelki kupić tam gdzie zwykle - i następnym razem tak zrobię.
Chyba muszę moim potworom zrobić parę zdjęć, miny przy próbowaniu nowych potraw są czasem przekomiczne. W ogóle to mam strasznie pogodne i uśmiechnięte dzieciaki, w sam raz na konkurs "Najpiękniejszy uśmiech świata" organizowany właśnie przez Humanę. Oj tak, moje miśki na pewno mają najpiękniejsze uśmiechy na świecie i cieszę się, że tak często mnie obdarzają nimi, to topi moje serce nawet jak jestem wkurzona na małe psujące łapki i krzyczące buzie.
Więcej o konkursach, może coś was skusi drodzy Rodzice: http://www.humana.pl/humosfera/konkursy

czwartek, 15 lipca 2010

Upały

Od kilku dni jest na prawdę mocno gorąco, ciężko mi się skupić nad czymkolwiek i zapędzić do roboty innej niż zdychanie na kanapie. Jakoś adaptacja do ciepłego przebiega wolniej niż myślałam, na bieganiu też idzie mi tak sobie, zanim się dowloke na stadion jestem wykończone. Potem jakikolwiek szybszy kawałek i zaraz świszczący oddech i uczucie stukilowych nóg.
Dzieci są rozdrażnione, ale siły do brykania o dziwo mają niespożyte. W przedszkolu taplaja się w baseniku, w domu też zainstalowaliśmy basenik na balkonie, a co, niech maja radochę. W parku można też dość skutecznie szukać ochłody, zwłaszcza tam, gdzie jest starodrzew, oczka wodne i wszelkie fontanny też poprawiają sytuację, bo na naszej betonowej pustyni kiedy robi się ciepło wilgotność (raczej powinnam napisać suchość z racji odczytu z higrometru) zjeżdża do 20 procent i nie ma czym oddychać a w gardle drapie chrypka (pewnie lody i chłodne prysznice też sie do tego przykładają). W pokoju mam zainstalowany wiatrak, ale on chyba działa na podświadomość bardziej, temperatury na pewno nie obniża, a wianie jakoś na mnie źle wpływa.
Pomimo, że jest jak jest trenuję zgodnie z planem i nawet zapisałam się na pierwsze w życiu zawody - wiedziona ciekawością z czym to się je i czy w ogóle się na takie imprezy nadaję. Zawodom poświęcę osobną notkę, ale jak już się odbędą - czyli w przyszły weekend.
Na pewno pozytywną stroną upalnego i słonecznego lata są dobre warunki dla owocujących roślin, dawno już nie jadłam tak pysznych czereśni, a i końcowe truskawki są niczego sobie, pojawiają się też borówki amerykańskie i coraz smaczniejsze maliny. Korzystamy ile wlezie, bo potem owoce są już ograniczone do jabłek i różnorakich importów, a teraz pod samym nosem rodzime i coraz tańsze pyszności - nic tylko korzystać.

środa, 7 lipca 2010

Pierogi

Wiedziona kulinarnym wścibstwem postanowiłam wczoraj spróbować jak to jest z tym słynnym lepieniem pierogów. Nie bardzo miałam inny koncept na pół kilograma jagód, któe łakomie z rana zakupiłam. Przepis na ciasto pochodził jak zwykle z mniamniam, skłądniki prościutkie - mąka (pół kilograma), łyżeczka soli, szklanka ciepłej wody, wyrabiamy i odstawiamy, żeby odpoczęło, jakieś dwadzieścia minut. Ja się pokusiłam o wałkowanie wcześniej i to był chyba błąd, bo druga partia wałkowała i kleiła się o wiele lepiej. Rzecz z pierogami jest prosta, ale trochę czasochłonna, następnym razem trochę lepiej to zorganizuję - ciasto można zrobić wcześniej, a potem lepić (najlepiej we dwie osoby!) i od razu gotować. Pierwsze z życiu samodzielne sztuki wyszły nieco kluchowate, za słabo rozwałkowałam ciasto, ale potem już szło lepiej a gotowy wyrób znalazł uznanie nawet w oczach mojej kochanej córeczki (tyle, że ona jadła z czereśniami, nie lubi jagód). Mam już kilka pomysłów na kolejne farsze, może jeszcze i truskawki się załapią, na pewno serek na słodko (wczoraj była serkowa polewka z ekologicznego twarożku EkoŁukta zmiksowanego z cukrem i zsiadłym mlekiem), kapusta z grzybami (jest pyszny gotowiec w słoiku bodajże Runoland), może łosoś z koperkiem? Tylko mąkę muszę dokupić do tych szaleńśtw, bo wczoraj ledwo wyskrobałam te pół kilo białej, a najlepsza jest biała wymieszana z orkiszową, mniej więcej w równych proporcjach.
Jeden z niewielu minusów takich kuchennych szaleństw to fakt, że jak już wie się z autopsji, jak dana rzecz może smakować, gotowce są po prostu niesmaczne. Ale warto poświęcić trochę czasu na szykowanie tego, co się potem wkłada do ust, w końcu "jestem tym, co jem".

wtorek, 6 lipca 2010

O plaży raz jeszcze

Natknęłam się na krótki artykuł o czystości plaż i kąpielisk w Polsce i za granicą - wynika z niego, że 87 % plaż w Polsce spełnia podstawowe kryteria czystości wg norm UE (http://medplaneta.pl/styl-zycia/najczystsze-plaze-europy).
Nie wiem, jakie są dokładnie kryteria tej czystości, ale wiem, że wystarczyłoby odrobinę więcej dobrej woli ze strony plażowiczów, i więcej wysiłku ze strony władz lokalnych (przecież jest coś takiego jak choćby opłata klimatyczna - co za nią dostajemy?). Na prawdę odrobinę, bo wszechobecnych porzuconych petów i pudełek po nich nie da się nawet wytłumaczyć brakiem koszy - kosze widziałam przy każdym wejściu na plażę co najmniej dwa, a wejścia na plażę są co jakieś na oko 50 metrów, więc koszy jest chyba wystarczająco.
Miejsce petów jest w śmietniku, nie na plaży, gdzie potem wyjmują je z piachu dzieci i gdzie psują one sielski obraz czyściutkiej plaży z białym piachem.

O załatwianiu potrzeb fizjologicznych tuż przy ścieżce nawet mi się nie chce pisać, bo to taka oczywista oczywistość, że aż boli (tak, toitoie też są postawione przy wejściach).
Idiotów, którzy przy wejściach na plażę rozbijają szkło chętnie puknęłabym w łeb butelką, może zaczęliby myśleć. Szczęśliwie nikomu z nas w stopę nić się nie wbiło, ale można by miły spacerek boso przedłużyć jeszcze o kawałek, gdyby nie te szkła. Ze szkłami zresztą to juz nie jest brak dobrej woli, to zła wola, bezmyślność i nie wiem jeszcze co kieruje osobą, któa tłucze butelki zamiast wrzucić do kosza.

Ciekawa jestem, jak plaża karwieńska wygląda w sezonie, bo tuż przed sezonem było nieźle.

Apele o zachowanie czystości na plaży były fajnie zilustrowane w helskim fokarium - pokazane były różne śmieci i szacowany czas ich rozkładu oraz szkodliwy wpływ na faunę i florę. Szkoda, że tylko tam było to tak wymownie zaprezentowane. Człowiek jest w jakimś sensie na plaży gościem i tak się powinien zachowywać. Mam nadzieję, że pozytywna tendencja (mimo tych małych minusów, o których pisałam powyżej) utrzyma się i w kraju nad Wisłą i Bałtykiem będzie coraz czyściej, i w przyszłorocznym rankingu Polska wypadnie lepiej.

czwartek, 1 lipca 2010

Bieganie po Karwi i okolicach

Rozpisałam się o kilku aspektach wakacji a zapomniałam w sumie napomknąć jak się biega nad morzem, a od początku planowaliśmy wspólne bieganie w (rzadkim) tandemie. Pogoda była cały tydzień jak drut, słonko świeciła jak trzeba, pierwszego dnia tylko wiało mocniej i coś tam pokropiło, ale tak poza tym było słonecznie.
Nie ciepło jednak - bo wiaterek chłodny podwiewał, co jednak przy bieganiu jest cenne - myślałam, że w lecie jest łatwiej (kiedy wyczołgiwałam się zimą na -17 stopni), ale to tylko w teorii. Jakoś nie mogę się przestawić na mocno dodatnie temperatury, jest strasznie sucho (higrometr zaokienny na naszej betonowej pustyni pokazuje najczęściej 20%), brakuje mi tchu, świszczy w oskrzelach i jakoś ogólnie ciężej jest mi się zebrać do wyjścia niż zimą - paradoksalnie.

Taki chłodny wiaterek w połączeniu z wilgotnym powietrzem dobrze mi robiły, biegało się świetnie. Widzieliśmy sporo osób bezpośrednio na plaży, ale po krótkich próbach przenieśliśmy się do lasu - po miałkim piasku nie da się biegać w ogóle, stopy jak z ołowiu. Samym brzegiem też ciężko - ten mokry piasek jest twardy, a spore nachylenie jest na dłuższą metę - niewygodne.

Lasek jest piękny, pachnie żywicą, morzem, jest w miarę czysto, jedyna dolegliwość to jak dla mnie (w pięciopalczakach) szyszki - dużo i twarde. Teren urozmaicony, są górki dla chętnych, a do plaży dosłownie krok. Ten widok zachodzącego słońca, zapach i przyjemny powiew będę sobie przypominać kręcąc nudne kółka po stadionie. Na prawdę, to jest coś, pobiegać na łonie przyrody.

Jedyny mankament (za brak którego kocham stadion) - to psy. Sporo bezpańskich, od których widoku w mieście dawno odwykłam - obszczekują z daleka tylko jak się biegnie (z bliska nie próbowałam), i bardziej zuchwałe, "niegryzące" na smyczy (chociaż tyle) z pyskatymi właścicielami (wielkie znaki zakazu wejścia z psem tam, gdzie biegaliśmy). Jednak brak poważniejszych konfrontacji i obchodzenie kundlatych nieprzyjaciół łukiem sprawdziły się, ran kąsanych brak.

Komary zabezpieczał mosbito i zanza no by chicco - skutecznie (częściowo zapewne zasługa tempa), a było ich więcej, niż się spodziewałam, jedynie na plażę się nie zapuszczały.

Ogólnie - po doświadczeniach wyjazdowych zamarzyły mi się częstsze biegi w terenie, zobaczymy jak w praktyce to wyjdzie, bo sama to się nie odważę po lesie mykać, a we dwoje to ciężo wygospodarować taki czas, ale Maksi rośnie, więc i możliwości będą większe.