poniedziałek, 29 listopada 2010

Zimę lubią dzieci najbardziej na świecie

Matylda już co najmniej od miesiąca (albo i dłużej, chyba ta myśl jej wykiełkowała wraz z zakupem cieplutkiego kombinezonu i śniegowców) - co najmniej raz dziennie dopominała się o śnieg. Jej największym marzeniem buło tarzanie się w białym puchu i robienie orzełko-aniołków. No i wykrakała :) Na pierwszym tarzaniu się byliśmy już w sobotę - odprowadziliśmy naszych gości do bramy a przy okazji poprztykaliśmy się gałkami ze śniegu. Maksiowi podobało się trochę mniej i spacer zakończył na rękach u Taty, ale też miał kupę uciechy. Matylkę przycisnęło trochę jakieś przeziębionko z lekkim katarem i zapaleniem spojówek, na razie podwójna, infekcyjna dawka imunoglukanu zdaje się załatwiać sprawę i wraz z innymi delikatnymi pomocami trzyma wiruska w jakichś tam ryzach. Mam nadzieję, że tak pozostanie i córcia będzie mogła korzystać z uroków kolejnej siarczystej zimy, bo na taką się jak na razie zapowiada. Dzisiaj było już białe szaleństwo pełną gębą, byli na podwórku w czasie zajęć przedszkolnych, a potem jeszcze mnie naciągnęli na sanki - i po przedszkolu, po ciemku i siedmiostopniowym mrozie woziłam skarby na sankach po podwórku. Potem jeszcze się tata wracający z pracy napatoczył i całą rodziną szwendaliśmy się po bajkowej krainie - bo tak to właśnie wygląda, jest biało, jasno i świetliście. I niech jak najdłużej tak pozostanie - bez pluchy i smarków :)

Zima

Dzisiaj była prawdziwa walka charakterów. W sumie dobrze, że nie wiedziałam, że jest -7, bo chyba bym wymiękła, chociaż alternatywy za bardzo nie było - wiecznie spóźniająca się kolejka i potem korek w autobusie albo od razu autobus - zawalony korpoludkami tak, że nie otworzył na przystanku drzwi. Gdzieś posiałam opaskę na uszki (bardzo fajna rzecz, polecam pod czapę) i ratowałam się wełnianką pożyczoną od Kochanego Męża, ale przewiewało strasznie. Poza wianiem w uszy i przymarzaniem tubu a'la buff do twarzy jedynym nieprzyjemnym doznaniem były zamarzające rzęsy :) Było strasznie hardcorowo, ale dobiegłam i jestem z siebie dumna - wygrałam ze słabością, niechciejstwem, zimnem, śniegiem, ślizgawicą. Zagadnęłam dziewczynę, która wracała z tego samego zagłębia biurowego w moim kierunku - jeszcze raz szacuneczek! Śmiała się, że w biurze niemal przyjmowali zakłady, czy uda jej się wrócić.
W tym roku zima zaskoczyła nawet mnie, prognozy na bieganie wyglądają tak sobie, bo ma przycisnąć zimno. Szczęśliwie opaseczka się znalazła, więc jutro już w czerep będzie mi cieplej.
Ogólnie jest sporo biegowych gadżetów, które pozwalają mniej zmarznąć, powoli je kolekcjonuję. Na zimę (i w nagrodę za pierwszą rocznicę kręcenia kilometrów) zakupiłam sobie też trailowe Brooksy - na razie sprawują się świetnie, będę używać na zmianę z Najkami, które już są nieco sfatygowane, ale po przelataniu kilkuset kilometrów i wyjęciu wkładki ze środka - wreszcie wygodne. Brooksy były wygodne od pierwszego założenia. Bieżnik mają solidny, są dość przewiewne, mam nadzieję, że rzeczywiście szybko schną, bo dzisiaj w tym śniegu po łydki trochę mi się zmoczyły. W drodze są skarpety z wełny merynosa i coolmaxa - używam na razie takich zwykłych wełniaków, żeby dotrzeć do pracy bez zsoplowaciałych stóp.
Jednym zdaniem - nie daję się jesiennej depresji (http://medplaneta.pl/psyche/depresja).
I to by było na tyle w telegraficznym skrócie - na froncie walki z bieganiem po naszym pięknym mieście - zimą.

środa, 24 listopada 2010

Shock Absorber - odsłona druga

Po czterech miesiącach intensywnego użytkowania czas na jakieś krótkie podsumowanie. Ogólnie Shock sprawuje się nieźle, jednak do ideału nieco mu brakuje. Najpierw plusy - pomimo zmian w rozmiarze (na mniejszy) regulacja ramiączek pozwoliła zachować bardzo mocne i opinające trzymanie całości. Minus - haczyki służące do regulacji są ze zbyt miękkiego metalu, kilka razy mi się wygięły w trakcie zakładania, raz w ogóle się rozpięły i musiałam na ulicy maskując się za drzewem wykonywać dziwne operacje, żeby ponownie spiąć ramiączko. Haczyk przygięłam na maksa i od tego czasu mam spokój, ale ten element jest niedopracowany i tyle.
Odblaskowa taśma biegnąca przez cały przód i kończąca się pod pachami włąśnie w tym miejscu odbarwiła się, pewnie z powodu kontaktu z antyperspirantem. Nie widać tego jakoś mocno, ale też mieści się to w kategoriach niedoróbki. Potężnym plusem jest dobre dopasowanie stanika i mocna trzymanie, a także miękkie i dość dokładne wykończenie - zapewne dzięki temu nawet po 1,5 godziny biegania nigdy nie miałam otarć, odgnieceń itp. Ale jednocześnie ten element jest najsłabszym punktem stanika. Miękkość uzyskano częściowo dzięki kilku warstwom materiału, dzięki temu miseczki od środka nie mają szwów. Przy ciele jest cieniutki, elastyczny materiał, potem warstwa środkowa i wreszcie sztywna, pancerna warstwa zewnętrzna. Tu jest pies pogrzebany. Stanik jest gruby, za gruby. Po bieganiu zwłaszcza teraz, przy niższych temperaturach, mam wrażenie mokrej szmaty na plecach i marzę o jak najszybszym przebraniu się w suche ciuchy. Dość szybko schnie, ale niestety pomimo prania po każdym użyciu w płynie - zapach po zdjęciu z suszarki jest obecny i pozostawia wiele do życzenia. Kupując go nie miałam pojęcia, że tak to może wyglądać, teoretycznie jest uszyty z oddychających materiałów, ale podejrzewam, że winna jest tu zbyt duża liczba warstw. Nadal będę w nim biegać, bo po wydaniu 259 złotych nie mam już w najbliższym czasie przewidzianego budżetu na kolejną bieliznę do biegania. Przy kolejnym zakupie na pewno zwrócę większą uwagę na aspekt przewiewności. Trzymanie nie będzie już tak kluczowe - niestety po zamknięciu baru mlecznego Shock nie ma już za bardzo czego trzymać.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Przeprogramowanie

Blogowi jeszcze przed Nowym Rokiem należy się jakiś lekki lifting i może nieznaczna zmiana formuły - wieje ostatnio nudą, coś trzeba zmienić, żeby samej się pomobilozować do większej aktywności tutaj.
Rzecz w tym, że od rana (dokładnie to od 6, czasem nawet wcześniej - niestety, bo pospać lubię) do wieczora (najwyżej okolice 22, bo przecież następnego dnia znowu pobudka o 6...) ganiam z miejsca na miejsce - z domu do pracy, z pracy do przedszkola, z przedszkola do domu, po drodze czasem sklep czy inne sprawunki, to już w ogóle masakra czasowa... Kiedy już siądę wieczorem na czterech literach, przejrzę szybciutko maila, ewentualnie pierwszą stronę fejsbuka lub co ciekawszy nagłówek DM - mam ochotę li jedynie na przyjęcie odrobiny technopapki w siebie, ciężko mi wypluć coś z siebie, a jeszcze żeby sens miało... Ale jak to mówi kolega bawiący sie w strzelanki w terenie (dopytywałam się dzisiaj, czy wiąże się to z tarzaniem się w mokrym śniegu i błocie - otóż - tak) trzeba twardym być, nie miętkim. Także zamierzam się nie dać i skrobnąć coś czasem.

Z ostatnich postów wychodzi na to, że z mamy stałam sie mamą biegającą - to determinuje moją organizację dnia do pewnego stopnia, zajmuje myśli nawet, kiedy nie biegnę, skłania do osobliwych czasem zakupów, powoduje czasem lawinę przemyśleń na tematy różne. Ten aspekt będę drążyć - bo stałam się nie wiedzieć kiedy mamą dwójki - biegającą, dosłownie i w przenośni.

czwartek, 28 października 2010

Tejatrzyk

W ramach (re)socjalizacji przyłączyłam się do rodzicokółka teatralnego, zawiązanego w zeszłym roku jako inicjatywa oddolna. Niespodziankowe przedstawienie podobało się dzieciakom, ale chyba jeszcze bardziej rodzicom, skoro trupa nie rozpadła się, wręcz przeciwnie. Próby są raz w tygodniu, atmosfera jest tak śmiechowa, że po wczorajszym wieczorze bolały mnie poliki. Wystawimy na początku przyszłego roku Piotrusia Pana! Mi w udziale przypadła rola dwuzdaniowa, ale na początek świetna, bo aparycyjnie pasuję (za Tygrysią Lilię będę robiła, a miałam włosy ciachnąć, poczekam z tym, coby peruki nie musieć zakładać). Mamy reżysera, mnóstwo dobrych pomysłów i zapał nowicjuszy, także zapowiada się ciekawie. Plastikowa armata jako rekwizyt już do mnie leci z allegro.
Matylka uwielbia tejatrzyki (do niedawna tak to słowo przekręcała), chodziła z babcią do Domu Kultury, mieli kilka wyjść z przedszkola, kilka razy w plenerze i za każdym razem bardzo jej się podobało, pełne skupienie i moc wrażeń. Myślę, że Matylka zapamięta, że mama występowała w przedstawieniu w przedszkolu i trochę u córy zaplusuję na przyszłość.

Dni są teraz krótsze, ale jest jeszcze całkiem przyjemnie, na razie nie korzystaliśmy jeszcze z cieplutkich, zimowych kombinezonów (niedawny zakup, strasznie fajne się trafiły, z Decathlonu tym razem). Szybko robi się ciemno, ulice nie zawsze są dobrze oświetlone. Elementy odblaskowe, takie jak na ciuchach do biegania mogą uratować życie. Na niektóych wózkach są użyte fabrycznie, ale nie na każdym. Humana wspólnie z Drogówką organizują akcję Bezpieczny Wózek, warto się przyłączyć i doczepić sobie odblaski do wózka (http://www.bezpiecznywozek.pl/)

Przy okazji chciałam się poskarżyć na facebooka, straszny złodziej czasu, ale jednocześnie serdecznie pozdrawiam wszystkich uzależnionych klikaczy :)

środa, 27 października 2010

Wyprawa do kina

Jakiś czas temu w ramach socjalizacji mamino-córczano-koleżeńskiej wybrałyśmy się w babskim towarzystwie do kina, Matylda pierwszy raz. Na początek poszło z grubej rury - bo 3D. Okularki nie bardzo się spodobały i chyba połowę seansu spędziła bez nich, chyba nie widziała za wiele, ale wydawała się zadowolona tak czy siak. Następnym razem bardziej wnikliwie poczytam opinię o filmie, bo Żółwik Sammy jest mniej więcej w klimatach Shreka, w moim odczuciu dla czterolatki słaby. Sporo jest momentów z super dopracowanym efektem 3D, momentami dość przerażających (mewy, rekiny), raz sama podskoczyłam, dbalosć o szczególy imponująca. Myślę, że lepszym wyborem byłby chociażby Tinkerbell, ale wszystko przed nami, będziemy chodzić.
Strasznie dawno nie byłam w kinie, powaliła mnie trochę cena biletów, popcorn tez już nie smakuje tak jak kiedyś (chyba za dużo sama gotuję, niedzielny chińczyk też mnie rozczarował, bamboo box - nie polecam). Nie wiem za bardzo, jak to się stało, ale jakoś więcej takich okazji pojawiło się ostatnio, kiedy teoretycznie mam mniej czasu w związku ze spędzaniem ładnych paru godzin w biurze (śmieszna myśl, z osobami z pracy spędza się na prawdę dużo czasu...). Nie narzekam, korzystam, bo dobrze nam wszystkim taka odskocznia robi.
I właśnie napatoczyła się kolejna, ale o tym w kolejnej notce :)

poniedziałek, 25 października 2010

Odstawiamy - cd.

Myślałam, że procedura okaże się dużo bardziej dla wszystkich bolesna, a tu milutka niespodzianka - pierwsza noc owszem dziesięć pobudek (byłam twarda i tylko bujaniem na podusi ugłaskiwałam księciunia, księciunio na propozycję wody odpowiedział ciśnięciem kubkiem przez pół sypialni, więc dalsze namowy darowałam); druga już tylko trzy i mniejsze wrzaski, trzecia - jedna pobudka. Kilka nocy już przespaliśmy sobie spokojniusio w całości, dopiero około piątej obywatel młody się zameldował w naszej odzyskanej sypialni, powiedział "choś mama, choś", zaciągnął mnie do lodówki, skąd zażyczył sobie parówkę, popił wodą i wrócił do łóżka spać.
Po wszystkich opisach spodziewałam się gorszych akcji, a tu proszę, widocznie gagatek był już w stanie gotowości i też potrzebował pretekstu.

Kilka dni było mi prawdziwie smutno, że skończył się pewien etap i Maksio już nie jest malutkim słodkim bobaskiem. Ale smutek szybko ustąpił miejsca kolejnej radości - Maksio dopingowany przez całą naszą trójkę powtarza kolejne słowa - dziura, opata, kopara, zna już kilka imion (Amela najbardziej mnie rozczuliła, tak ma na imię jego koleżanka). Matyla zauważyła dzisiaj przytomnie - Mamo, jeszcze trochę i będziemy sobie mogli pogadać! To będzie coś.

Także Aniu - odwagi! :)

Z innej beczki - w wolnej chwili polecam fajną nutkę do posłuchania, Stromae: http://www.youtube.com/watch?v=pfPPc-wHcj4

poniedziałek, 11 października 2010

Bar mleczny zamknięto

Napomykałam niekiedy, że Maksio jest wielkim amatorem ssania. Tak jak przypuszczałam - zatkanie mu buzi w ten sposób i chwilowe odwleczenie wrzaskliwości ma przykre konsekwencja - Maksio dorobił się próchnicy. Jest więc żywym przykładem na to, że ludzkie mleko NIE posiada żadnych substancji jakoby mających zabezpieczać przed próchnicą. Być może są dzieci, które potrafią się samoograniczyć i korzystać z dobrodziejstw dostępności w jakiś rozsądnych ramach, Maksiu niestety do nich nie należy i obsługiwał się sam, co sprawiało, że kontrolę nad tym miałam właściwie żadną. Ponieważ gagatek w nosy śpi bardzo marnie (już nie wiem w tej chwili, czy to skutek, czy przyczyna) to zatkajdziób był wygodny i dawał mi jako tak dotrwać do rana. Jednak jeśli w grę wchodzą kwestie zdrowotne to moja motywacja do zakończenia tego uroczego okresu w życiu mojeog synka zdecydowanie się poprawiła i jak na razie jestem konsekwentna.
I tak, po dwóch latach i trzech miesiącach bar mleczny wywiesił kartkę - nieczynne.
Protesty są głośne i zdecydowane, ale chyba nam to wszystkim wyjdzie na zdrowie, przynajmniej taką mam nadzieję.
Matylda przytomnie zauważyła, że to dobrze, że Maksio nie ma już dostępu do "sii" - bo nie będzie miał próchnicy. Jeśli do tego dołożymy większą dbałość o picie przez nich głównie wody i porządne szorowanie paszczy przez dorosłego, to mam nadzieję, że u stomatologa będziemy się pojawiać jedynie na kontrolach i fluoryzacji. Przede mną jeszcze wizyta z Maksiem u dentysty, aż mnie ciarki przechodzą, ale - to się chyba nazywa konsekwencje. Damy radę :)

wtorek, 5 października 2010

Dziwny czas na początek sezonu...


rowerowego! A jednak, stało się, pomimo swojej niechęci do roweru stojący na drodze do pracy korek w połączeniu z zawieszeniem ciuchci o 16.18 spowodowały, że zdecydowałam się na wyprawę do pracy rowerem. Dzięki niezwykłej wspaniałomyślności kolegi M. miałam okazję wypróbować strasznie fajniutki rowerek - składak amerykańskiego pomysłu, Dahon. Rower wygląda na pierwszy rzut oka nieco śmiesznie, ma małe, dwudziestocalowe kółeczka, wąską kierownicę, widać, że jest w nim jakiś patencior. I rzeczywiście - składa się całkiem sprytnie, rama łamie się na pół, kierownica również, siodełko jest na wygodny zacisk, pedały też się składają. Całość jest bardzo poręczna i lekka, na swojej trasie niestety kilka razy musiałam go przenieść i było to błogosławieństwem. Minusów przez krótkie użytkowanie nie znalazłam, może jedynie brak hamulca w pedale, ale to wyraz mojej tęsknoty za rowerkami z dzieciństwa ;)
Niestety okazało się, że mimo szczerych chęci, jadąc tempem nie tak całkiem żółwim, jestem na miejscu po podobnym czasie jak wycieczki autobusem, a co więcej, niewiele dłużej zajmuje mi przebiegnięcie tej trasy. Dlatego ten szum z rozpoczęciem sezonu był przedwczesny, raczej nie skusze się teraz na rower. Po pierwsze - oszczędność czasu wygląda na iluzoryczną, na mojej trasie brak ścieżki rowerowej, ulica - masakra, chodniki też takie se i mnóstwo przeszkód po drodze, łącznie z torami kolejowymi. Po drugie - jest już chłodno i pomimo odpowiedniego stroju jakoś mam wrażenie, że mnie przewiało. Trzy - kręcenie 16 km dziennie jest jednak dość męczące, a jak bym kupiła rower to jednak chciałabym korzystać z niego jak najczęściej, podejrzewam, że nie dałabym rady pogodzić rowerowania i biegania 5 razy w tygodniu - choćby z racji ograniczeń czasowych, ale i siłowych. Ale jeśli namyślę się do wiosny an rowerowanie to poważnie rozważę tę markę - bezcenne jest to, że zajeżdżam pod przedszkole, składam sprzęt, wrzucam do bagażnika i lecę po miśki. I kolejny dzień przemyka nie-wiadomo-kiedy...

czwartek, 30 września 2010

Paputki

Kilka razy już pisałam o różnych wynalazkach obuwniczych, zwłaszcza w kontekście prób odwzorowania chodzenia i biegania boso w obuwiu minimalistycznym. Wędrując po różniastych stronach o tej tematyce widziałam kilka niszowych firm, które produkują (chyba za wielkie słowo nawet) różne paputki, niektóre dość szpetne i nadające się według mojej oceny do rekonstrukcji bitwy średniowiecznych rycerzy.

Jednak jak zwykle są perełki, dla mnie taką perełką jest Terra Plana - ciekawa jest już sama historia powstania firmy, otóż pomysł zrodził się w głowach dwójki przyjaciół - Tima Brennana i Galahada Clarka. Poznali się jako dzieciaki na lekcjach tenisa. Ojciec Tima jest nauczycielem Metody Alexandra (też niezwykle ciekawej sprawy, polecam Google w tym temacie). Tim skończył wzornictwo przemysłowe.

I to widać - buty są z wyglądu jeśli nie ładne (bo to dyskusyjne, co się komu podoba) to na pewno ciekawe i zwracające uwagę swoją odmiennością. Marzą mi się te paputki, ale póki co to nie moja półka cenowa, tęsknie spoglądam też na dział Kids, te bladoróżowe balerinki są śliczne!

Buty miały świetne recenzje na wszystkich stronach związanych z barefootingiem, oprócz właściwości użytkowych, wygody (szerokie palce!) chwalono je za jakość wykonania i użytych materiałów, pewnie częciowo stąd ta cena.

FiveFingersy wciąż mi służą i mają się dobrze, sezon na nie dobiega końca, jak na razie brak oznak rozkładu, trochę wytatre podeszwy, jedna mała dziurka w materiale (przeszorowalam po betonie) i raz konieczność podklejenia z boku - to nieźle jak na jeden sezon, a przyznam, że kiedy wyciągnęłam je z pudełka byłam trochę rozczarowana jakością wykonania, zwłaszcza jak na tę cenę, jednak czas był dla nich łaskawy, zobaczymy, jak jeszcze długo posłużą.

Swoją droga śmieszne, ponoć kobiety szaleją na punkcie szpilek i torebek, ja tam się bardziej pasjonuję plecakami do biegania i paputkami :) A Terra Plana ma wsyskie cy - eleganckie buty, torebki też jakieś się przewijały i paputki do biegania. Może kiedyś sprawię sobie taki prezencik, wtedy będzie test na blogu, obiecuję.

środa, 29 września 2010

Więcej niż 1000 słów

Jeśli ktokolwiek wątpi jeszcze w potęgę Photoshopa i ludzkiego talentu, powinien zajrzeć pod tego linka: http://www.christophehuet.com/ (polecam z głośniczkami, muzyczka kojarzy mi się trochę z tą z filmu Amelia, okazuje się, że jej autorem jest również autor grafik).
Szkoda, że u nas reklama jeszcze nie doczekała się takiej artystycznej oprawy, niektóre z plakatów pięknie wyglądałyby w warszawskich zakątkach. Autor ma umiejętność podejścia do tematów z jajem, chociaż pewnie nad całokształtem pracuje kilka osób. Warto poklikać w guzik Making of - można podpatrzeć etapy powstawania finalnego efektu.

Z frontu walk na polu urban running - dzisiaj droga z pracy do domu była w 4/5 stojącym korkiem. Wypadał dzień biegowy, miałam dodatkową motywację szybkościową - odwołali kolejkę o 16.18 a następna dopiero o 16.45, nie zdążyłabym po maluchy do przedszkola. Z tego miejsca NIE POZDRAWIAM kolei - za takie numery, za spóźniający się pociąg, za zaspawanie przejścia dla pieszych na mojej trasie - muszę dmuchać po schodach i wiadukcie, wrrr. Po drodze napatoczył się pan który miał jeszcze większą motywację - leciał na lotnisko :) W biurowym stroju, szczęściem laczki miał półsportowe. Zagadnęłam i przez dłuższy kawałek robiłam za pacemakera. Mam nadzieję, że zdążył tam, gdzie się spieszył. Z tego również miejsca POZDRAWIAM - wszystkich dzielnych współpodróżujących, którzy twoarzyszyli mi, chociaż na piechotę. Jeszcze trochę i będzie to jedyny oprócz roweru sposób poruszania się po naszym mieście. Może to dalsza część kampanii spalaj kalorie, nie paliwo ;)
I jeszcze link - niby o medytacji, ale momentami jakbym czytała o skutkach ubocznych biegania: http://medplaneta.pl/medycyna/medytacja-zamiast-lekow

wtorek, 28 września 2010

W poszukiwaniu straconego - telefonu

Dzisiaj rano przeżywałam chwile grozy, zaginął mi telefon. Wizje dopadały mnie czarne - o nabitym rachunku, zaprzepaszczonych filmikach z małą Mati (większość rzeczy niby jest na komputerze, ale całkiem niedawno robiłam fajne shoty w jesiennym parku), niezbackupowanych kontaktach (a trochę się ich uzbierało) i innych sentymentalnych kawałkach, któe dla mnie sa bardzo cenne, a obiektywnie stanowią zawartość wysłużonego (przeżył zapędy dwójki obśliniaczy) i w wymiarze finansowym mało cennego aparatu. Jako że nieprzyjemne zdarzenia lubią się łączyć w pary dzień i tak zaczęłam od wizyty w warsztacie (tym razem hamulce się zakleszczyły i auto samo sobie hamowało), więc na poszukiwania telefonu wybrałam się koło 10. Udało się ustalić, że rachunek nie nabity, połączenia wychodzące zablokowane. Moja nadzieja na odnalezienie rosła. Dzień wcześniej byliśmy na spacerze w centrum i podziwialiśmy nowy bolid R. i M. - trop prowadził tam. Przeszłam całą trasę w parku, dzwoniąc nieustannie i mając nadzieję, że w tym rozgardiaszu coś usłyszę. Podejrzliwie patrzyłam na grabiących liście, zerkałam do śmietników. W końcu dotarłam do bolidu i - eureka - leżał sobie grzecznie i czekał na mnie. Przyznam, że rano trochę wątpiłam w jego odnalezienie, tyle razy po drodze przysiadałam, schylałam się do dzieciaków, mógł mi wypaść gdziekolwiek. Ponieważ to już drugi raz (pierwszy raz zostawiłam w aptece, miłe panie odłożyły i odebrały informując, gdzie można go odebrać) - muszę go bardziej wnikliwie pilnować, bo nie chcę sprawdzać, czy do trzech razy sztuka. Podsumowując - backupujcie chłopaki i dziewczyny, bo nie znacie dnia, ani godziny :)
A foto dokumentuje chwilę uwolnienia rzeczonego telefonu ze szponów zagubienia:

piątek, 24 września 2010

Pyrki z gzikiem

W poszukiwaniu szybkich (i przy okazji mało kosztownych potraw) czasem warto sięgnąć jak się okazuje do kuchni regionalnych naszego pięknego kraju - można znaleźć perełki takie, jak na przykład pyry z gzikiem. Znalazłam przypadkiem przepis na nie na mniamie i zachęcona obietnicą smacznej wyżerki zabrałam się za gotowanie - a wiele tego nie było. Ziemniaki gotujemy w mundurkach, w tym czasie szykujemy gzika - czyli po prostu twarożek z dodatkami. Polecam taki w kosteczce, chudy - ma wystarczająco serowy smak, a wolę dodać masełka na ziemniaczki niż tłuszcz w serku. Serek dziabiemy widelcem i rozrabiamy z wodą/śmietaną/jogurtem. Pieprz (polecam kolorowy, licznie pachnie i w smau ma odrobinę więcej niż tylko pieprzna ostrość), sól (jeśli używacie morskiej - uwaga, jest bardziej słona, zwłaszcza ta drobnoziarnista, łatwo przesadzić, a wtedy czar pryska). I teraz najlepsze - drobniutko siekana cebulka, dla moich potworów dotychczas w tej postaci niejadalna, jedli tylko taką podsmażaną, albo w zupie - nawet Matylda deklarowała "Mama ja nie jem cebuli bo szczypie w język!". Okazało się, że gzikowa cebula jest ok. Dla odmiany można dorzucić siekany szczypiorek, pietruchę, cokolwiek przyjdzie nam na myśl pasującego do tego zestawienia (przychodzą mi na myśl na przykład suszone pomidory, rzodkiewka?). Pyry obieramy, kroimy na stosowne kawałki, kładziemy wiórek masełka (tylko i wyłącznie takiego prawdziwego, żadne tam miksy) na to rzucamy gzik. Ta potrawa ma w sobie tak lubiane przeze mnie kontrasty - dwie różne konsystencje, dwie temperatury (gzik powinien być w temperaturze lodówkowej), połączenie słodyczy (cebulka i serek) i słoności (pyrki, sól). Po prostu palce lizać, spróbujcie sami :)

czwartek, 23 września 2010

Grosz do grosza...

Kilka razy pisałam już o patentach na oszczędzenie paru złotych (zwłaszcza tak, by nie stracić przy tym na jakości!) - dzisiaj kilka z życia wziętych przykładów i jedna ogólna zasada - renegocjujcie!
Rodzice mają zadanie utrudnione (natłok obowiązków, brak głowy do drobiazgów) ale z drugiej strony wydaje mi się, że i potencjalnie większą motywację. W przypadku singla można sobie wydłużać godziny pracy, szukać dodatkowych etatów; ja jako rodzic chciałabym jednak spędzać trochę czasu z dziećmi, więc rozsądne gospodarowanie tym, co dostępne, wydaje mi się ważne. Żeby widzieć dokładnie, na co się nasze ciężko zarobione środki rozchodzą co miesiąc warto sobie zapisywać co i jak, bardziej upartym polecam budżetowanie i próby utrzymania się w ryzach tym sposobem. Dzięki zapiskom zaczęliśmy mocniej prześwietlać koszty stałe, różnorakie rachunki itp. obciążenia. Okazało się na przykład, że za internet bulimy 140 złotych, podczas, gdy podobny pakiet na rynku jest w tej chwili wart około 60 złotych. Faksem wystarczyło wysłać rezygnacją i po krótkich targach - voila - rachunek zmalał do 60 złotych! Abonament telefoniczny - udało się podobnym sposobem zwiększyć dwukrotnie liczbę minut w ramach tych samych skromnych 30 złotych. Zostało jeszcze kilka takich kwiatków, np. ubezpieczenie kredytu mieszkaniowego, wydaje mi się, że przepłacamy, rzecz do sprawdzenia. Kiedy trzeba było wykupić OC na samochód okazało się, że przedłużenie umowy w obecnej firmie kosztuje kilkadziesiąt złotych drożej, niż zakup w firmie konkurencyjnej. Czasem gra jest niewarta świeczki, ale czasem w ciągu dosłownie kilkunastu minut można oszczędzić całkiem spore kwoty, które wydać i tak trzeba, ale po co przepłacać. Wydaje mi się, że wpajanie maluchom oszczędności (proste rzeczy jak gaszenie światła, zakręcanie wody - z odpowiednim wytłumaczeniem, dlaczego to robimy) - to też dobra nauka na przyszłość, a na co dzień na pewno korzyść dla napiętego domowego budżetu czteroosobowej rodziny.

środa, 22 września 2010

Spalaj kalorie, nie paliwo

Kilka dni temu usłyszałam zabawną reklamkę w radio, z chwytliwym hasłem podsumowującym dialog dwóch jegomościów z cb - spalaj kalorie, nie paliwo.
Z powodu koszmarnych korków widzę codziennie rano coraz większy tłumek dziarskich osób, maszerujących (ze mną, a jakże) wzdłuż trasy autobusów. Wczoraj wyprzedziłam trzy pospieszne autobusy na długości trzech niezbyt długich przystanków.
W ogóle rozmieszczenie przystanków w naszym mieście zachęca do lenistwa - są strasznie gęsto rozmieszczone, podobnie, jak przejścia dla pieszych.
Wszędzie blisko, więc po co się trudzic i przejść pareset metrów piechotą, skoro można posiedzieć wygodnie na ławeczce i poczekać na treptobusik, w którym ruch kończy się w momencie osiągnięcia upragnionego miejsca siedzącego? Tym sposobem wielu osobom - przybywa obywatela.
Szczęśliwie moda na bardziej aktywny tryb życia zagląda pod strzechy. Widzę rano wiele osób na rowerach, sama powoli nabieram ochoty na ten środek transportu. Także w sposób nieco wymuszony - korkami - kampania tak jakby skutkuje.
Jakiś czas temu czytałam ciekawy tekst w moim ulubionym tabloidzie - w skrócie - z przeprowadzonych badań wynika, że pójście do parku działa na nasz nastrój i ogólny dobrostan o wiele lepiej, niż wycieczka na siłownię / fitness. Jeśli chcecie mieć więcej energii, lepszy nastrój - wybierzcie park. Wydaje się, że bycie otoczonym przez naturę pomaga umysłowi się zrelaksować. Warto spróbować, zapewniam z własnego (coraz dłuższego, z czego jestem dumna jak nie wiem co) doświadczenia.

poniedziałek, 20 września 2010

(Prawie) jesień

Pogoda ostatnio nie rozpieszcza, tak szybko zrobiło się chłodno, znowu nie zdołałam się przestawić i mam wrażenie, że ciągle mi chłodno. Popijam ciepłe ziółka, opatulam się w wyciągnięte z zakamarków szafy wełniane skarpety i obszerne polary. Codzienne bieganie trochę pomaga, ale jednak to co innego - bo biegnąc na prawdę szybko robi się cieplutko, nawet przy ujemnej temperaturze i o ile się nie zatrzymam, to w komforcie dobiegam do ciepłego domku. W codziennym funkcjonowaniu i dojazdach zbiorkomem jest inaczej, w autobusie i ciuchci gorąco, na przystanku zimno, podbiegam do autobusu - znowu gorąco, w pracy klima - chłodno i sucho. Do tego ze wszystkich stron prychaczo-kichaczo-kasłacze, w końcu i ja się przyłączyłam do tego trendu.
Od początku września dzielnie łykam zachwalany wcześniej przeze mnie imunoglukan (dzieci też tym cudem traktuje, oni w syropie, my w kapsułkach wyciąg z boczniaka wciągamy) i mam nadzieję, że pomoże tak dobrze jak rok temu. Warto nad odpornością popracować, bo idzie brzydsza i zimniejsza połowa roku. Przyszłym mamom (również wśród naszych bliskich znajomych - buziak, dziewczyny!) polecam dodatkowo kurację z probiotyków - doustnych i tych ginekologicznych, bo ciąża często wiąże się z większym narażeniem na przerost nieprzyjemnych mikrobów. Z tych pierwszych probiotyków warto wypróbować Dicoflor - ma odpowiednio dużą dawkę bakterii i odpowiednie szczepy, poleciła mi go pediatra i okresowo stosujemy wszyscy, polecany jest również w ciąży, zwłaszcza, jeśli w rodzinie występuje alergia. Z drugiego rodzaju warto spytać w aptece o Trivagin - duże opakowanie wychodzi korzystnie pod względem ceny, szczepy sa dopasowane do naszej szerokości geograficznej, a opakowanie można trzymać w temperaturze pokojowej.

czwartek, 16 września 2010

Cześć pracy

Od poniedziałku pracuję już w niemal pełnym wymiarze godzin, potencjalna elastyczność grafiku jest świetną rzeczą, ale chyba żeby się ze wszystkim wyrobić to jeden dzień w tygodniu musiałabym mieć dodatkowo wolny. Wieczny niedoczas niestety kładzie sę cieniem i na żywot bloga, jak widać, i na nasze życie rodzinne, Pośpiech nie sprzyja spokojowi, rano szybko szybko poganiamy się nawzajem, potem migusiem do roboty, potem (już konkretnie spompowana) migusiem do przedszkola po maluchy, w tym trzy razy w tygodniu czterdzieści minut biegu (podjeżdżam SKMką lub treptobusem, w ogóle jest to jakaś porażka, do pracy mam niecałe 8 kilometrów, a jadę czasem ponad godzinę; dzisiaj ciuchcia spóźniła się przeszło 10 minut, potem biegiem i w przedszkolu byłam grubo po 17, szczęściem nie odbierałam ich jako ostatnich, bo się Matyla irytuje, jak zostaje bez koleżanek).

Uprawiam obecnie jedną z bardziej hardcorowych dziedzin biegania, czyli urban running - wzdłuż ulic, przez place budowy (kilka razy przebiegałam pod łycha koparki, masakra), po błocie, uciekając przed samochodami, kałużami i innymi przeszkodami. Niestety robi się coraz chłodniej i do tych wszystkich wysiłków doszło mi wczoraj drapiące gardło, mam nadzieję że standardowe postępowanie (wypocić bieganiem, dotłuc olejkiem herbacianym) pomoże i weekend będzie upływał pod znakiem odpoczynku niezmąconego chrychaniem. Także trudności związane z powrotem do pracy o dziwo tam, gdzie się ich spodziewałam najmocniej (dzieciaki, Maksio zwłaszcza) przeszły bez echa, za to słabym ogniwem układanki okazałam się ja sama.

Ale tak jak do dobrego tak i do gorszego człowiek się przyzwyczaja, także jestem dobrej myśli - "Was mich nicht umbringt, macht mich stärker".

środa, 25 sierpnia 2010

Komentarze

Z prawdziwą przyjemnością odczytuję od czasu do czasu komentarze, jakie zostawiają pod moimi (długaśnymi czasem) rozważaniami wirtualni wędrowcy :)

Dzięki komentarzowi Klaudka (którego również bardzo serdecznie pozdrawiam) dowiedziałam się, że mogę się zaliczyć do postdukanowców, a przy okazji paru innych ciekawych rzeczy o diecie.

Niestety treningi o 7.00 zupełnie mi nie wychodzą, żeby organizacyjnie było ok, to musiałyby być o 6.00, a to dla mnie trochę nierealna godzina, zwłaszcza teraz. Zobaczymy, może w zimie nie będę miała innego wyboru, chociaż ciężko mi sobie wyobrazić łączenie rano treningu, szykowania do pracy/przedszkola i zdążenia do pracy (krótki dystans, ale zakorkowany) na 9.00, może nawet na 8.00. To trochę utrudnia cały plan żywieniowy, nie wiem jak to wszystko zorganizować, żeby jeszcze się wyrobić z pożarciem czegokolwiek. Ale z tego co piszesz warto się nad tym zastanowić, bo można sobie kuku zrobić.
Co do Dukana i ćwiczeń - nie czytałam polskiej wersji książki, szczegóły diety znam głównie ze szczegółowych artykułów na Daily Mailu, z tego co pamiętam pisali, że Dukan zaleca co najmniej 20 minut ruchu dziennie (ale z akcentem bardziej na żwawe spacery niż wysiłek "porządny" - dla moich norm to taki, który podnosi mi tętno powyżej 130).
Banan po treningu jest już w użyciu, pewnie na efekty takich kosmetycznych zmian trzeba poczekać, dla mnie i tak jednak najważniejsze jest, że czuję się teraz lepiej (wydolniej, sprawniej, itp), niż kiedy miałam 18 lat :)
A ten placek to czy możesz jakiś link z przepisem podrzucić? Bo brzmi zachęcająco, chociaż to raczej na weekend danie, bo wietrzę większą czasochłonność, niż owsianki (mój ostatni typ - z daktylami i kakao, mniam).

Jeśli kto ciekaw postu i komantarza - tu link http://alfamama.blogspot.com/2010/08/jaja-2.html#comments

czwartek, 19 sierpnia 2010

Supermama

Kiedy siedziałam się z dzieciaczkami w domu na etacie MatkaPolka, czasem wydawało mi się, że to jak więzienie, narzekałam na brak celu i motywacji, nudę i monotonię (zabawa-pranie-gotowanie-sprzątanie-zabawa i tak w kółko, przerywane wyprawami do i z przedszkola). Było mnóstwo miłych momentów, ale chyba nie do końca się w tej roli potrafiłam odnaleźć. Jak Maksiu zaczął chodzić do maluchów to poczułam, że zaczynam być zbędna w roli kury domowej, a dodatkowo czułam się wypalona - ciężko mi było znaleźć siły i ochotę na zabawę.
Siedzenie w domu wydawało mi się dość trudne, ale przez cztery lata zdążyłam zapomnieć, jak trudne potrafi być codzienne latanie do pracy. Wtedy nie miałam innych obowiązków i odpowiedzialności - tylko praca, dom, zakupy, kino, wakacje. Dzisiaj brzmi to dla mnie nierealnie.

Pod koniec pierwszego tygodnia pracy (lekkiej i w niepełnym wymiarze) stwierdzam, że prawdziwym heroizmem jest etat MatkiPolki pracującej - bo oprócz troski o dzieci, dom, szykowania jedzenia, robienia zakupów, prania i sprzątania trzeba jeszcze dotrzeć do pracy, skupić się nad zadaniem, nie dawać się stresowi, być miłym dla współpracowników i wykazywać się przed szefostwem. Podziwiam wszystkie Mamy, które ponosząc rozmaite koszty starają się klecić życie rodzinne, wychowywanie dzieci i pracę. Teraz jestem jedną z nich i zaczyna to do mnie powoli docierać. Coby nie zwariować - biegam. Prawdziwy urban running przy ruchliwych ulicach, hardcore. Ale dzięki temu czuję się wolna, niech tak pozostanie.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Wszystko albo nic

Parę lat temu (widziałam raz śmieszne, oddające rzecz określenie czasu - B.C. - Before Children) czyli z dzisiejszej perspektywy wieki całe temu, kiedy byłam piękna i młoda, z racji charakteru i może paru innych czynników miałam tendencje do widzenia świata w barwach zdecydowanych - kategorycznie wszystko było albo białe, albo czarne.
Wystarczyły cztery lata bycia mamą i nic już nie jest takie, jak było dawniej. Z ciekawością obserwuję kilka zaprzyjaźnionych, na razie bezdzietnych lub już spodziewających się maluszka, par. I widzę, jak taki niby mały człowieczek powoduje rewolucję w życiu, wiele rzeczy przewartościowuje, inne wywraca do góry nogami. Jeśli ktoś nie ma dzieci, to ciężko mu niektóre rzeczy zrozumieć, a z kolei mi jako rodzicowi cięzko czasem coś racjonalnie wytłumaczyć. Patrząc skrajnie - posiadanie dzieci może człowiekowi przynieść wiele dobrego, wzbogacić jego egzystencję, poszerzyć horyzonty, zdywersyfikować wyzwania dnia codziennego. Z drugiej strony dzieci potrafią obnażyć nasze słabości, nierozwiązane problemy, potęgują nieodreagowany wcześniej stres. Prawda leży jednak raczej gdzieś pośrodku, świat nie jest przecież czarno-biały, im jestem starsza tym paradoksalnie bardziej to widzę, rozumiem i - doceniam jednocześnie.
W tej chwili wydaje mi się, że właśnie ten stres jest czymś, z czym trzeba powalczyć, dzięki czemu będziemy mieli więcej sił, humoru i dobrego przykałdu dla dzieci i drugie połówki. Jak?: Kilka przykłądów znajdziecie tu: http://medplaneta.pl/psyche/pokonac-stres - kilka punktów do przemyślenia w wolnej chwili. A aktywność fizyczną można zacząć od zaraz, co polecam wszystkim - nie tylko dzieciatym :)

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Owsianka

Niektórym na sam dźwięk tego słowa robi się nie za dobrze - przecież to ta szara brejka, którą niegdyś wciskano dzieciom codziennie rano? Po lekturze kilku faktów z życia poczciwej owsianki postanowiłam metodą prób i błędów wygenerować potrawę zjadliwą, ba, może nawet chociaż częściowo smaczną?
Owsianka jest doskonałą odpowiedzią na śniadaniowe dylematy, bo bazę można urozmaicać, zmieniając diametralnie smak. Konsystencja i skład sprzyjają długotrwałemu uczuciu sytości - dzięki czemu nie rzucamy się na jedzenie tuż po dotarciu do pracy. Na tym właśnie mi zależało - bo pracuję w zagłębiu biurowym, gdzie pomiędzy wszędobylskie wieżowce-biurowce wciśnięte są nieśmiało jedynie pizzerie, susharnie i inne jadłodajnie z gotowcowym jedzeniem, za którym nie przepadam, a i aspekt ekonomiczny jest dla mnie istotny.
Wieczorem można sobie naszykować w garnuszku (polecam gorąco olkuskie emaliowane!) płatki owsiane (używam na razie górskich - dla konsystencji, i zwykłych) wymieszane z quinoa (superfood, no i indianie na tym biegali!), płatkami orkiszowymi, słonecznikiem, daktylami, rodzynkami (solidna porcja, żeby było czuć słodycz bez potrzeby sypania cukru). Do tego szczypta soli, ewentualnie kakao. Rano tylko gotujemy wodę (ja głównie na yerbę, a to co zostanie - to do owsianki) - zalewamy i czekamy aż się ugotuje, jakieś 10 minutek. Potem już tylko pac na talerzyki, co większym wybrednikom można całość posmarować dla zachęty kremem czekoladowym lub karobowym (dzięki Mamuś za dostawę :*). Teraz warto korzystać z boróek amerykańskich, mają przyjazną cenę i są pyszno-zdrowe, w sam raz na posypkę.
Dzieciaki rano zwykle są trochę głodne i wsuwają jak trzeba. Owsianka nie jest taka zła!

niedziela, 15 sierpnia 2010

Remoncik


Lokalny stadion przeżyje w związku z awansem do 3. ligi miejscowego zespołu piłkarskiego i pozyskaniem nowych sponsorów drugą młodość. Na razie jest wielka rozwałka, zdemontowane ogrodzenie naokoło bieżni, zwinięty asfalt na boiskach do kosza i siatkówki, wykopki i ogólny zamęt. Są już nowe krzesełka w ogniście pomarańczowo-niebieskich kolorach.

Wcześniej zupełnie nie doceniałam tego miejsca, za to od kiedy biegam - wybieramy się tam także z dzieciakami. Kilka razy już połączyłam przyjemne w pożytecznym i korzystając z kolistości boisk i możliwości usadzenia dzieciaków na oku - ululiwałam Maksia w wózku, a Matyldzi brałam koszyk piknikowy i jadła drugie śniadanie na świeżym powietrzu. Potem trochę biegała ze mną, zbierała kwiatki, goniła ślimaki, wspinała się po górce i robiła inne rzeczy niedostępne na placach zabaw.

Wczoraj byliśmy wszyscy razem, tata biegał naokoło bieżni w imponującym tempie poniżej 5.0, a my wybraliśmy się na spacer, popatrzyliśmy trochę na wyczyny taty, na towarzyski mecz tenisa, na super żółte kopary, które wczoraj miały wolne od remonciku.

Mam nadzieję, że po remoncie będzie jeszcze lepiej, że nie zabetonują zbyt wiele, zostanie uroczy kawałek parczku naokoło - z miejscem na kocyk piknikowy, boiska do kosza (używane przez starsze dzieciaki, które nie mają za bardzo czego szukać na placach zabaw) i nadal będzie to otwarte dla mieszkańców miejsce - i dla spacerowiczów i dla amatorów sportu. Jeśli koło was jest stadion - zajrzyjcie tam czasem, może się okazać, że to fajne miejsce na spacer i na zaktywizowanie się w zakresie wysiłku fizycznego, do czego gorąco zachęcam - nawet, jeśli bieganie nie jest dla każdego, to warto spróbować - a nuż Tobie się spodoba?
http://bobosfera.pl/rozrywka/chi_running___bieganie_dla_kazdego

czwartek, 12 sierpnia 2010

O jajkach po raz trzeci

Jakoś się te jajka do mnie przyczepiły, więc idąc za ciosem postaram się dzisiaj wyczerpać ten temat i już więcej nie nudzić jajecznie. Na moim ulubionym tabloidowym źródle informacji wyczytałam jakiś czas temu, że jajka wracają do łask speców od żywienia i zasłużyły nawet na miano "superfoods" - mają stosunkowo niewiele kalorii, za to dużo wysokowartościowego białka, witaminy D, B12, selenu i choliny; aminokwasy w jajkach są kompletne, co ważne jest zwłaszcza dla rosnących szybko dzieci i młodzieży (oczywiście również osoby czynnie uprawiające sport - nieskromnie dodam - tak jak ja!). Dodatkowo - szybko się je przyrządza i są bardzo smaczne. Dla odchudzających się - nie bez znaczenia jest fakt, że zapewniają szybkie i trwałe uczucie sytości, a jedno średniej wielkości jajko to tylko 80 kilokalorii. Dla większości ludzi jedno czy dwa jajka dziennie nie maja najmniejszego wpływu na poziom cholesterolu.

Jajka są świetne, smaczne i zdrowe ale nie wszyscy mogą korzystać z ich dobrodziejstw - alergia na białko zawarte w białku jaja jest drugą pod względem częstości występowania alergią pokarmową, optymistycznie można jednak założyć, że większość z tej nietolerancji wyrasta - http://medplaneta.pl/zdrowie/wrog_na_talerzu__czyli_alergie_pokarmowe/jajka.

Dzieciaki jajka raczej średnio, był czas kiedy przepadali za nimi w postaci niemal każdej (najbardziej mniamniam była jajecznica) ale liczę, że po chwilowym znudzeniu wrócą do łask. Kiedy jest tak ciepło jak teraz to w ogóle smak im się zmienia, więcej piją i mają smak na nieco inne rzeczy niż w zimie. Za to króluje u nas makaron (zjedli nawet przyrządzoną przez Tatę wersję z jajkami - pycha!) zwłaszcza orkiszowy jest pycha. Matylka rzadko przekręca słowa, więc jak usłyszałam, jak mówi na spaghetti to myślałam, że padnę ze śmiechu - otóż kluski to "szpagietki" - chyba jakiś mariaż szpagatu i bagietki, kształtowo nawet się zgadza. I te "szpagietki były przepyszne", co ucieszyła kucharkę i mamę w jednym.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Jaja 2

Tym razem też będzie o jajach, ale z innej beczki. Pisałam już kilka razy o rozterkach dietetycznych - od kiedy prowadzę zdrowszy tryb życia i dodatkowo popełniam poważny wysiłek fizyczny zaczęłam się bardziej zastanawiać nad tym, co jem. Po krótkich acz intensywnych i kalorycznych wakacjach (codziennie obiad z frytkami, deser gofrowo-lodowy a wcześniej pyszne drożdzóweczki na śniadanie) przywieźliśmy kilka kg obywatela więcej. Także teraz kombinujemy, co by tu zrobić, aby się nie narobić, nie głodzić, a wrócić do komfortowej masy, bez uczucia, że dźwigamy jakieś paczki smalcu niepotrzebnie :)
Od czasu do czasu pojawiają się jakieś objawienia dietowe, pisałam na blogu o naszym podjeściu do diety Dukana, o której teraz jest dość głośno. Teraz bardziej niż diety szukamy jakiegoś rozwiązania na co dzień, które zapewni zbilansowane jedzonko dla nas no i dla dzieci rzecz jasna.
Teraz sprawdzam na sobie triki z ciekawego tekstu który pojawił się jakiś czas temu na Daily Mailu - jak jeść mniej bez uczucia głodu. Mam bowiem wrażenie, że jakościowo jest całkiem nieźle, jemy teraz dużo więcej świeżych owoców i warzyw - trzeba korzystać póki są! W artykule było kilka ciekawych stwierdzeń, na przykład takie, że odpowiednie produkty spożywcze lepiej hamują uczucie głodu niż tabletki. I mocniejsze - uczucie najedzenia reguluje ilości pożywienia jedzone przez małe dzieci, ale tylko mniej więcej do trzeciego roku życi, kiedy wkraczają rodzice nalegający na zjedzenie wszystkiego z talerza a jedzenie jest używane jako nagroda.
Rozwiązania? - Siadając do posiłku zjedz jabłko (25% powietrza, reszta to głónie woda i błonnik, świetne wypełniacze) lub sałatę.
Zwiększ spożycie białka - zapewnia uczucie sytości szybko i na długo. Wybieraj lepkie potrawy - owsianka będzie doskonałym rozpoczęciem dnia i nasyci na dużo dłużej niż musli zalane mlekiem. Zrezygnuj ze słodzonych napojów. Jedz sam, a jeśli jesz w towarzystwie (byle nie TV!) dokładnie żuj każdy kęs.
Na razie testujemy owsiankę na śniadania (rzeczywiście potem przez co najmniej 4h łatwo nie myśleć o jedzeniu) a po treningu - jajeczko. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Jaja

Maksio zna coraz więcej słów, czasem też udaje się mu całkiem przypadkiem odkryć, że potrafi powiedzieć coś nowego - tak jak wczoraj, kiedy w książeczce "Pszczółka Maja - moje pierwsze czytanki" (nota bene bardzo fajna książeczka, dla starszych dzieciaków też, zachęca do samodzielnego czytania i dodatkowo jest ślicznie wydana, na grubym papierze i z wysokim połyskiem) wypatrzył obrazek i pyta "mama cio to" a ja mówię, że jaja, a Maksio z radością - jaja, jaja! Dla wyjaśnienia - jaja były ptasie, strona przedstawiała scenkę w lesie.
Dzięki temu że lepiej się komunikuje mam wrażenie że mniej jest płaczów spowodowanych frustracją, że Maksio czegoś chce, a my nie za bardzo wiemy, o co mu chodzi. Najlepiej dogaduje się z nim Matylda, jest wspaniałą starszą siostrą (chociaż trochę jej się przejadło już matkowanie bratu w przedszkolu, teraz, kiedy jest mało dzieci maksiowe Maluszki sa razem z przedszkolakami i Maksio troszkę zawisł na siostrze, nie bardzo jej się to podoba).
Maksi od września mam nadzieję będzie chodził już od poniedziałku do piątku do Maluszków, co mi pozwoli na próbę nieśmiałą powrotu do pracy za biurkiem, przyznam, że na myśl o tym wszystkim mam wielką gulę w gardle i czuję mega stresa (boli mnie brzuch, nie mam ochoty nic jeść, ręce się jakoś tak trzesą i zimne są jak lód, takie objawy mam od czasów szkoły, stres mniejszy poznaję po tym, że go zajadam (; ).
Ale wcześniej czy później ten moment dla wszystkich nadchodzi, szczęśliwie mam kilka odskoczni, które pozwolą mi przetrwać i za jakiś czas nowe będzie nową normą.

piątek, 30 lipca 2010

Stanikowe dylematy

Efektem ubocznym zwiększonego wysiłku fizycznego jest zwykle spadek masy ciała, zwłaszcza, jeśli kto miał tego ciała przydużo, na przykład po dwóch ciążach i leczeniu stresa przysmakami.
Spadek tejże masy zwykle powoduje zmniejszenie obwodu stanika - i tu mogą zacząć się schody, bo z moich sklepowych doświadczeń (bynajmniej nie mówię o zwykłych bieliźnianych, gdzie poniżej 70 zwykle nie ma czego szukać) obwody zaczynają się zwykle od 65 (rzadziej od 60) i wybór jest dość niewielki, zwłaszcza z większymi miseczkami. Ponieważ dotychczasowe staniki (de facto karmniki) z deczka się zużyły to zaczęłam się orientować w temacie stanika do biegania z prawdziwego zdarzenia. Przyznam zrobiłą na mnie wrażenie animacja ze strony ShockAbsorbera - biust w moim rozmiarze (wcale nie powalającym wielkością) lata bez bielizny po całej klacie. Kilka podskoków w lustrze potwierdziło fakty z animacji. Stanik zwykły trzyma troszkę, ale bez rewelacji.
Na stronie biegowej, na którą najczęściej zaglądam (bieganie.pl) było obszerny artykuł i ciekawa akcja na maraton warszawski - kilka kobiet pobiegnie w samym Shocku jako jedna drużyna. Model do biegania nie wygląda bieliźnianie, przypomina raczej sportowy top, ale o odpowiednich parametrach nośności. Szybki rzut oka na sklepy w których to cudo jest dostępne - i wizyta w MamBra. Sklep bajerancki, pani brafitterka przemiła i pomocna, tylko rozmiarówka nie dopisała. Ale wyszłam bogatsza o nowy karmnik Royce ze srebrną nitką (pomocny zwłaszcza w upały bajer), bo jeszcze pozwalam małemu panu Pijawce na cycanie, a stare Melissy już dokonują żywota.
Za kilka dni Shock Absorber miał się pojawić w centrum biegowym ergo - pojawiła się szansa na rozmiar...

niedziela, 25 lipca 2010

... i po biegu (XX Bieg Powstania Warszawskiego)

Wczoraj wieczorem zaliczyłam swój debiucik, jestem przeszczęśliwa bo nie dość, że dobiegłam, biegowi towarzyszyła świetna atmosfera i wszystko było sprawnie zorganizowane, to w dodatku uplasowałam się na całkiem przyzwoitym miejscu, 1552 w klasyfikacji generalnej (na 2076), 152 kobieta (na 304), 76 w swojej kategorii (K30 liczyła 136 pań). Podbieg na Sanguszki był spoko, dałam radę biec do samego końca i jeszcze wykrzesać z siebie siły na finisz :) Następnym razem (bo czuję się zachęcona do idei zawodów) postaram się wbić na starcie gdzieś bliżej przodu, bo w sumie to od początku wyprzedzałam, najpierw wolniutko, bo na pierwszym kółku trochę oszczędzałam siły i nie do końca wiedziałam, co i jak na trasie, potem już szybciej, łącznie z tym osławionym podbiegiem. Także wygrałam przede wszystkim ze sobą i swoimi słabościami :)
Mam pierwszy pamiątkowy medal, Matylda się bardzo nim przejęła i ucieszyła, miło.
Bieg świetnie zorganizowany, niesamowita oprawa i atmosfera, warto zobaczyć nawet jako publiczność, a ta dopisała, super doping po drodze dodawał skrzydeł.
Aha, co do wyniku to powinnam może dodać, że przebiegłam całość "prawie" boso - bo w FiveFingersach. Trasa to głównie asfalt, trochę bruku i chodnika (Karowa i Bonifraterska). Przebiegłam, żyję, nogi nie bolą mnie dużo bardziej niż po cotygodniowym nalataniu kilkunastu km po stadionie. Także można, aczkolwiek chyba poszukam startówek, żeby cokolwiek pod stopą mieć, twardo trochę było, zwłaszcza na bruku.
Długo będę wspominać ten bieg, cieszę się, że mogłam pobiec. Dziękuję - mężowi za wsparcie i uśpienie młodych wczoraj wieczorem, bratu za towarzystwo, dobre rady i pomoc w nawigacji, wszystkim bliższym i dalszym - za słowa otuchy i zachęty; organizatorowi - warszawskiemu WOSiR za świetną imprezę, fanom i przechodniom za gorący i przyjazny doping.

Rowerek biegowy


Dzięki nieocenionym dziadkom Maksio stał się na swoje drugie urodziny szczęśliwym posiadaczem jeździka - rowerka bez pedałów. Już jakiś czas temu miałam chętkę na ten wynalazek dla Matyli, ale w końcu kupiliśmy jej rower. Okazało się, że Maksio ledwo dosięga do podłoża przy maksymalnie obniżonym siodełku, więc na razie śmiga Matylka, a Maksio na hulajnodze się wyżywa. Jeździk jest z allegro, firmy Hudora, metalowy, z najmniejszymi, piankowymi kółkami. Jest to najbardziej udany pojazd z dotychczasowych, a trochę już nasz park maszynowy liczy (zaczęliśmy rowerkową przygodę od śmiesznego rowerka w stylu retro Baghera - taki sobie i wymagał spawania, co przy niemałej cenie było niefajne, ale może taki egzemplarz nam się trafił; o hulajnogach micro już pisałam, świetna rzecz, z samochodzików-jeździków plastikowych szczęśliwie wyrastają, ale czasem jeszcze na nich też brykają). Kółka mają bardzo solidne łożyska - zakręciłam kółkiem i się kręciło, kręciło, kręciło... i kręciło... także właściwości jezdne są ok, jest blokada nadmiernego skręcania kół, Matyli na początku nie bardzo się to podobało, bo ciężko wykręcić w miejscu, ale ponieważ rowerek waży około 3 kg to po prostu go podnosi i przestawia jak jej pasuje. Z powodu wagi łatwo go nieść jak już księżniczka ma dość jeżdżenia. Siodełko jest trochę twarde, może pomyślę nad jakimś tuningiem żeby było wygodniejsze; na razie w kwestii relacji jakość-cena rowerek jest wyśmienity i w dodatku jest produktem nie-chińskim, jak dla mnie to dodatkowy atut.
Rowerek doskonale zwiększa zasięg małych stópek a dodatkowo, z tego co widzę, ruch na nim jest symetryczny, w przeciwieństwie do hulajnogi. No i ruch to zdrowie, więc każdy gadżet, który się przyczynia do aktywizacji maluchów jest na wagę (prawie) złota.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Bób

Na głównej stronie "gazety" wypatrzyłam ciekawy nagłówek - "bobobranie" i wiedziona głodem smaku spoza palety truskawkowo-czereśniowej, jaka u nas ostatnio niepodzielnie panowała w celu nasycenia się tymi efemerycznymi owocami - kliknęłam. Lektura zachęciła mnie do zakupu kilograma bobu i naszykowania czegoś mniej typowego niż bób gotowany w osolonej wodzie z masłem i solą (tak przygotowaną mini porcyjkę zjadłam ze smakiem tuż po ugotowaniu, mniam!)
Bobu tak dawno nie jadłam, że zapomniałam juz prawie, jak specyficznie pachnie i smakuje i jaki niesamowicie soczysty zielony kolor wyłania się z bladej skorupki. Komentarze pod artykułem zachęciły mnie do spróbowania Falafela - którego znamy z zakupów w naszym ekosklepie, chociaż tam dostępny jest jedynie w wersji z grochu włoskiego (ciecierzycy). Falafel wyszedł mi taki sobie (przezierał smak bobu mimo mocnego doprawienia i ciężko się smażyło, bo się rozpuszczał w oleju zamiast smażyć), w kuchni wygenerowałam straszny bajzel i naszła mnie refleksja że było bób zjeść jak zwykle, a falafelki kupić tam gdzie zwykle - i następnym razem tak zrobię.
Chyba muszę moim potworom zrobić parę zdjęć, miny przy próbowaniu nowych potraw są czasem przekomiczne. W ogóle to mam strasznie pogodne i uśmiechnięte dzieciaki, w sam raz na konkurs "Najpiękniejszy uśmiech świata" organizowany właśnie przez Humanę. Oj tak, moje miśki na pewno mają najpiękniejsze uśmiechy na świecie i cieszę się, że tak często mnie obdarzają nimi, to topi moje serce nawet jak jestem wkurzona na małe psujące łapki i krzyczące buzie.
Więcej o konkursach, może coś was skusi drodzy Rodzice: http://www.humana.pl/humosfera/konkursy

czwartek, 15 lipca 2010

Upały

Od kilku dni jest na prawdę mocno gorąco, ciężko mi się skupić nad czymkolwiek i zapędzić do roboty innej niż zdychanie na kanapie. Jakoś adaptacja do ciepłego przebiega wolniej niż myślałam, na bieganiu też idzie mi tak sobie, zanim się dowloke na stadion jestem wykończone. Potem jakikolwiek szybszy kawałek i zaraz świszczący oddech i uczucie stukilowych nóg.
Dzieci są rozdrażnione, ale siły do brykania o dziwo mają niespożyte. W przedszkolu taplaja się w baseniku, w domu też zainstalowaliśmy basenik na balkonie, a co, niech maja radochę. W parku można też dość skutecznie szukać ochłody, zwłaszcza tam, gdzie jest starodrzew, oczka wodne i wszelkie fontanny też poprawiają sytuację, bo na naszej betonowej pustyni kiedy robi się ciepło wilgotność (raczej powinnam napisać suchość z racji odczytu z higrometru) zjeżdża do 20 procent i nie ma czym oddychać a w gardle drapie chrypka (pewnie lody i chłodne prysznice też sie do tego przykładają). W pokoju mam zainstalowany wiatrak, ale on chyba działa na podświadomość bardziej, temperatury na pewno nie obniża, a wianie jakoś na mnie źle wpływa.
Pomimo, że jest jak jest trenuję zgodnie z planem i nawet zapisałam się na pierwsze w życiu zawody - wiedziona ciekawością z czym to się je i czy w ogóle się na takie imprezy nadaję. Zawodom poświęcę osobną notkę, ale jak już się odbędą - czyli w przyszły weekend.
Na pewno pozytywną stroną upalnego i słonecznego lata są dobre warunki dla owocujących roślin, dawno już nie jadłam tak pysznych czereśni, a i końcowe truskawki są niczego sobie, pojawiają się też borówki amerykańskie i coraz smaczniejsze maliny. Korzystamy ile wlezie, bo potem owoce są już ograniczone do jabłek i różnorakich importów, a teraz pod samym nosem rodzime i coraz tańsze pyszności - nic tylko korzystać.

środa, 7 lipca 2010

Pierogi

Wiedziona kulinarnym wścibstwem postanowiłam wczoraj spróbować jak to jest z tym słynnym lepieniem pierogów. Nie bardzo miałam inny koncept na pół kilograma jagód, któe łakomie z rana zakupiłam. Przepis na ciasto pochodził jak zwykle z mniamniam, skłądniki prościutkie - mąka (pół kilograma), łyżeczka soli, szklanka ciepłej wody, wyrabiamy i odstawiamy, żeby odpoczęło, jakieś dwadzieścia minut. Ja się pokusiłam o wałkowanie wcześniej i to był chyba błąd, bo druga partia wałkowała i kleiła się o wiele lepiej. Rzecz z pierogami jest prosta, ale trochę czasochłonna, następnym razem trochę lepiej to zorganizuję - ciasto można zrobić wcześniej, a potem lepić (najlepiej we dwie osoby!) i od razu gotować. Pierwsze z życiu samodzielne sztuki wyszły nieco kluchowate, za słabo rozwałkowałam ciasto, ale potem już szło lepiej a gotowy wyrób znalazł uznanie nawet w oczach mojej kochanej córeczki (tyle, że ona jadła z czereśniami, nie lubi jagód). Mam już kilka pomysłów na kolejne farsze, może jeszcze i truskawki się załapią, na pewno serek na słodko (wczoraj była serkowa polewka z ekologicznego twarożku EkoŁukta zmiksowanego z cukrem i zsiadłym mlekiem), kapusta z grzybami (jest pyszny gotowiec w słoiku bodajże Runoland), może łosoś z koperkiem? Tylko mąkę muszę dokupić do tych szaleńśtw, bo wczoraj ledwo wyskrobałam te pół kilo białej, a najlepsza jest biała wymieszana z orkiszową, mniej więcej w równych proporcjach.
Jeden z niewielu minusów takich kuchennych szaleństw to fakt, że jak już wie się z autopsji, jak dana rzecz może smakować, gotowce są po prostu niesmaczne. Ale warto poświęcić trochę czasu na szykowanie tego, co się potem wkłada do ust, w końcu "jestem tym, co jem".

wtorek, 6 lipca 2010

O plaży raz jeszcze

Natknęłam się na krótki artykuł o czystości plaż i kąpielisk w Polsce i za granicą - wynika z niego, że 87 % plaż w Polsce spełnia podstawowe kryteria czystości wg norm UE (http://medplaneta.pl/styl-zycia/najczystsze-plaze-europy).
Nie wiem, jakie są dokładnie kryteria tej czystości, ale wiem, że wystarczyłoby odrobinę więcej dobrej woli ze strony plażowiczów, i więcej wysiłku ze strony władz lokalnych (przecież jest coś takiego jak choćby opłata klimatyczna - co za nią dostajemy?). Na prawdę odrobinę, bo wszechobecnych porzuconych petów i pudełek po nich nie da się nawet wytłumaczyć brakiem koszy - kosze widziałam przy każdym wejściu na plażę co najmniej dwa, a wejścia na plażę są co jakieś na oko 50 metrów, więc koszy jest chyba wystarczająco.
Miejsce petów jest w śmietniku, nie na plaży, gdzie potem wyjmują je z piachu dzieci i gdzie psują one sielski obraz czyściutkiej plaży z białym piachem.

O załatwianiu potrzeb fizjologicznych tuż przy ścieżce nawet mi się nie chce pisać, bo to taka oczywista oczywistość, że aż boli (tak, toitoie też są postawione przy wejściach).
Idiotów, którzy przy wejściach na plażę rozbijają szkło chętnie puknęłabym w łeb butelką, może zaczęliby myśleć. Szczęśliwie nikomu z nas w stopę nić się nie wbiło, ale można by miły spacerek boso przedłużyć jeszcze o kawałek, gdyby nie te szkła. Ze szkłami zresztą to juz nie jest brak dobrej woli, to zła wola, bezmyślność i nie wiem jeszcze co kieruje osobą, któa tłucze butelki zamiast wrzucić do kosza.

Ciekawa jestem, jak plaża karwieńska wygląda w sezonie, bo tuż przed sezonem było nieźle.

Apele o zachowanie czystości na plaży były fajnie zilustrowane w helskim fokarium - pokazane były różne śmieci i szacowany czas ich rozkładu oraz szkodliwy wpływ na faunę i florę. Szkoda, że tylko tam było to tak wymownie zaprezentowane. Człowiek jest w jakimś sensie na plaży gościem i tak się powinien zachowywać. Mam nadzieję, że pozytywna tendencja (mimo tych małych minusów, o których pisałam powyżej) utrzyma się i w kraju nad Wisłą i Bałtykiem będzie coraz czyściej, i w przyszłorocznym rankingu Polska wypadnie lepiej.

czwartek, 1 lipca 2010

Bieganie po Karwi i okolicach

Rozpisałam się o kilku aspektach wakacji a zapomniałam w sumie napomknąć jak się biega nad morzem, a od początku planowaliśmy wspólne bieganie w (rzadkim) tandemie. Pogoda była cały tydzień jak drut, słonko świeciła jak trzeba, pierwszego dnia tylko wiało mocniej i coś tam pokropiło, ale tak poza tym było słonecznie.
Nie ciepło jednak - bo wiaterek chłodny podwiewał, co jednak przy bieganiu jest cenne - myślałam, że w lecie jest łatwiej (kiedy wyczołgiwałam się zimą na -17 stopni), ale to tylko w teorii. Jakoś nie mogę się przestawić na mocno dodatnie temperatury, jest strasznie sucho (higrometr zaokienny na naszej betonowej pustyni pokazuje najczęściej 20%), brakuje mi tchu, świszczy w oskrzelach i jakoś ogólnie ciężej jest mi się zebrać do wyjścia niż zimą - paradoksalnie.

Taki chłodny wiaterek w połączeniu z wilgotnym powietrzem dobrze mi robiły, biegało się świetnie. Widzieliśmy sporo osób bezpośrednio na plaży, ale po krótkich próbach przenieśliśmy się do lasu - po miałkim piasku nie da się biegać w ogóle, stopy jak z ołowiu. Samym brzegiem też ciężko - ten mokry piasek jest twardy, a spore nachylenie jest na dłuższą metę - niewygodne.

Lasek jest piękny, pachnie żywicą, morzem, jest w miarę czysto, jedyna dolegliwość to jak dla mnie (w pięciopalczakach) szyszki - dużo i twarde. Teren urozmaicony, są górki dla chętnych, a do plaży dosłownie krok. Ten widok zachodzącego słońca, zapach i przyjemny powiew będę sobie przypominać kręcąc nudne kółka po stadionie. Na prawdę, to jest coś, pobiegać na łonie przyrody.

Jedyny mankament (za brak którego kocham stadion) - to psy. Sporo bezpańskich, od których widoku w mieście dawno odwykłam - obszczekują z daleka tylko jak się biegnie (z bliska nie próbowałam), i bardziej zuchwałe, "niegryzące" na smyczy (chociaż tyle) z pyskatymi właścicielami (wielkie znaki zakazu wejścia z psem tam, gdzie biegaliśmy). Jednak brak poważniejszych konfrontacji i obchodzenie kundlatych nieprzyjaciół łukiem sprawdziły się, ran kąsanych brak.

Komary zabezpieczał mosbito i zanza no by chicco - skutecznie (częściowo zapewne zasługa tempa), a było ich więcej, niż się spodziewałam, jedynie na plażę się nie zapuszczały.

Ogólnie - po doświadczeniach wyjazdowych zamarzyły mi się częstsze biegi w terenie, zobaczymy jak w praktyce to wyjdzie, bo sama to się nie odważę po lesie mykać, a we dwoje to ciężo wygospodarować taki czas, ale Maksi rośnie, więc i możliwości będą większe.

środa, 30 czerwca 2010

Jestem sobie Przedszkolaczek, nie grymaszę i nie płaczę

Mały Maksio rozpoczął swoją przygodę z grupą przedszkolnych Maluchów już w styczniu, ale dotychczas zadamawianie się szło mu dość opornie. Ogólnie w skrócie - chciałby być w przedszkolu z mamą. Myślałam, że mu się znudzi, ale miesiące mijały i nic się nie poprawiało. Przyrzepił się i nic nie chciał odpuścić. Na spotkaniu z panią dyrektor i nauczycielką Maksia uknułyśmy tajny harmonogram doprowadzenie go do etatu przedszkolnego (na początek będzie to chyba pół) do września. Plan wiąże się z uznaniem, że Maksio już wie co i jak i próbuje wrzaskami zmusić nas do określonych działań (mamy na to dowody w domu) a cichaczem śmieje się w kułak.

Pierwszy test wypadł pozytywnie - Maksiu płakał chwilę po moim wyjściu a potem bawił się już świetnie. Odebrałam go zadowolonego i bez wielkich chęci na pójście ze mną do domu. W domu też staramy się mniej reagować na jego wrzaski, przynajmniej nie na zasadzie - "masz i przestań się drzeć". Powoli zaczyna to przynosić efekty. Po wczorajszym dwugodzinnym odsapie od małego mieliśmy potem przemiłe popołudnie, wypełnione różnymi obowiązkami domowymi, a jakże, ale Maksiu zamiast wymyślać dzielnie mi pomagał - w nastawieniu pralki i zmywarki, ogarnięciu bajzlu powyjazdowego.

Wakacje obydwoje będą spędzali w przedszkolu - może jeszcze jakieś weekendowe wypady uda się zrealizować, ale atrakcji nie będzie im brakowało - w niedziele nadal są teatrzyki - na świeżym powietrzu, a w przedszkolu program jest luźniejszy, ale jest zabawa z angielskim, dzieci mają piękny, powiększony na wiosnę ogród, w którym niebawem stanie duży, płytki basenik do taplania. W mieście widziałam też kilka ciekawych zapowiedzi imprez. Lato w mieście nie musi być nudne, a dzieciaki dzięki fajnemu przedszkolu nie muszą się tułać - nie bardzo wyobrażam sobie, jak obydwoje pracując (to w przyszłym roku) mielibyśmy im zorganizować dwa miesiące wakacji - a chyba sporo rodziców staje przed tym problemem z końcem roku szkolnego, moje wspomnienia z dzieciństwa w tej materii są dość smętne.

Ale nic to, są wakacje, piękna pogoda, świetny czas na ładowanie akumulatorków - idziemy się podłączyć!

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Morze i plaża

W Karwi mieszkaliśmy w "Agawie" (spis bazy noclegowej dostępny jest na przykład tu: http://www.karwia.com.pl/nocleg.php i większość kwater ma swoje strony ze zdjęciami) - bardzo przyjemne miejsce, serdeczni i pomocni właściciele, duży plac zabaw dla dzieci z czyściutką i zadbaną trawą (aż się prosi chodzić po niej boso!). Miejsce zaskoczyło mnie na plus. W Karwi w przeważającej części jest schludnie i czysto, momentami skromnie, ale trawnik przystrzyżony i obejście zamiecione. Chodniki są dość wąskie i nie do końca jest przemyślana sprawa poruszania się z wózkiem, ale przejazd na plażę nie sprawiał problemów, wejścia też są przystosowane do wózków (a przynajmniej te kilka, które odwiedziliśmy). Dzieciakom najbardziej podobała się plaża (Maksymilian w pierwszej chwili coś wystraszył się morza, ale powolutku się oswoił i potem brykał jak najęty). Woda jaka w Bałtyku jest to wiadomo, więc nie ma co na to pomstować, plaża natomiast była cieplutka, piasek miękki i czysty. W wodzie dało się brodzić, Matyla raz nawet zażyczyła sobie kąpieli w kostiumie, szczęśliwie zamoczyła się do kolan. A szczęśliwie z tego względu, że wyjazd sponsorował imunoglukan - Matylka pojechała podziębiona, a po przyjeździe zaczął cherlać Maksio - po czym trzeciego dnia kompletnie się zakatarzył, na przeziębieniu się skończyło. Wyjazd ogólnie był bardzo pozytywnym doświadczeniem, na pewno poczułam się zachęcona do dalszych eskapad z nimi, bo są juz nieco podrośnięci i widać, że zmiana miejsca im się podoba i jest dobrą odskocznią tez i dla nas. Myślę, że w promieniu 200 km od Warszawy też trochę ciekawych miejsc się znajdzie, w pierwszej kolejności celujemy w park dinozaurów. Zasadzamy się też na odwiedzenie grodu Kraka, Matyldzi marzy się odwiedzenie smoka.
Podróże z maluchami - te bliższe i dalsze to duże wyzwanie, ale warto.

Morze, góry, czy Mazury?

Po naszym pierwszym od bardzo zamierzchłych czasów wypadzie wakacyjnym (jeden z niewielu minusów - nieco przykrótki, 10 dni byłoby chyba rzeczywiście lepszym pomysłem) - jestem zdecydowanie za morzem! Spędziliśmy przecudowny tydzień w Karwi. Dzieciaki były zauroczone - morzem, plażą i wszystkim co się działo dookoła. Podróż nad morze upłynęła nam całkiem spokojnie, zrobiliśmy dwa przystanki i jadąc spokojnie i zgodnie z przepisami zajęło nam to 6 godzin. Z powrotem było trochę gorzej, bo później wyjechaliśmy i towarzystwo nie było już chętne do spania, za to do spiskowania i maltretowania naszych uszu decybelami - i owszem. Uśpiło ich w końcu jedzonko - zatrzymaliśmy się "Pod Złotą Rybką" (Matylda koniecznie kazała sprawdzić, czy nie mieszka tam wiedźma - nie mieszka, za to można smacznie podjeść, polecam placek zbójnicki). Obok barwnego budynku karczmy jest mini drewniany plac zabaw, dodatkowo z dużą trampoliną.
W Karwi mnóstwo było osób z małymi dziećmi - byliśmy tuż przed zakończeniem roku szkolnego. I nic dziwnego, jak na nasze warunki jest to miejsce całkiem przyjazne dzieciom. Spo ro jest "wyciągaczy dwójek" z rodzicielskiego portfela, ale przecież po to są wakacje, żeby trochę poszaleć :) Najlepsze gofry znaleźliśmy w nieco ukrytej cukierni "Kaszubski Wafelek" - pysznie chrupiące, słodkie i w uroczym kształcie z serduszkami. Warto wejść do środka - na ścianach wiszą stare fotografie i kilka obrazów, urozmaicających nieco nadgryziony zębem czasu wystrój.
Na obiad warto zajrzeć do smażalni Złota Rybka - tuż przy wyjściu z plaży, na pewno bardzo smakowite są tam frytki, smakują całkiem ziemniaczanie, nie torebkowo. Wakacyjnej rozpuście oddawaliśmy się jeszcze w cukierni-piekarni Konkol, polecam tam zwłaszcza drożdżówy z makiem i z serem a dla maluchów - puchate warkocze z makową posypką.

piątek, 18 czerwca 2010

Komarzyska - cdn...

Matyldę użarł komar, co jest dla niej sporym wydarzeniem, bo dotychczas mendy omijały ją jakoś. Ucierpiało kolanko. Matylda teraz dopytuje się, czy komary gryzą, dlaczego piją krew i inne takie makabreski. Zażyczyła sobie psikacz odstraszający do przedszkola i z lubością się psika. Psik jest na bazie olejków, ale chyba skuteczny, bo dalszych ukąszeń nie widziałam. Chciałam w aptece kupić jej plasterki mosbito, ale niestety się skończyły, dodatkowo pani farmaceutka powiedziała, że zamawiają je w hurtowni już od kilku dni i jest brak - wnioskuję, że zapotrzebowanie jest spore. Dzieciaki siedzą teraz sporo na powietrzu a w tym roku jakoś komarów rzeczywiście jakby więcej. Na nasze siódme piętro raczej nie dolatują, ale pojedyncza menda się trafi, a w parku to wiadomo - oczko wodne i fontanna, dla skrzydlatych nieprzyjaciółek żyć nie umierać. Dla Maksia mam Chicco Zanza no - pachnie fajnie trawą cytrynową i miętą, ale czy działa to się zobaczy. Mam nadzieję, że nad morzem odpowiednio wieje i komarów będzie mniej.

Nutella

Zwierzałam się już parokrotnie na blogu z mojej manii czytania etykietek - czasem dopinguje mnie to do dalszego drążenia tematu, jak w przypadku nutelli (widziałam ciekawy nagłówek gdzieś w prasie o tym, że UE chce nawet zakazać fałszywej reklamy tegoż przysmaku sugerującej, że ten "czekoladowy" krem jest składnikiem zdrowej i zbilansowanej diety). Zawartość słoika jest jak dla mnie lekko irytująca - na pierwszym miejscu cukier, potem olej roślinny. Mało smakowicie. Smakowite są dodatki, czyli koniec listy składników - orzechy laskowe, kakao, mleko.
Z tej irytacji wpisałam w google "nutella recipe" i wczytałam się w wyniki, które okazały się całkiem ciekawe. Potem tylko małe zakupy - orzechy laskowe, zapas kakao, olej z orzechów laskowych, syrop z agawy (jeśli coś z tej listy brzmi Wam drodzy czytelnicy dziwnie, to prawdopodobnie pochodzi ze sklepu "zdrowa żywność"). Kilka eksperymentów mam już za sobą, wyniki były smakowite i słoiczek szybko pokazywał dno.
Orzechy trzeba podprażyć - z dwóch powodów, po pierwsze wydobywa to ich smak, po drugie i trzecie pozwala na zdjęcie skórki i wytropienie ewentualnych zjełczałych jednostek, które mogłyby zrujnować nam całą porcję. Dziesięć minut w 180 stopniach w zupełności wystarczy, potem orzeszki najwygodniej otrzeć ze skórki korzystając z kuchennej ściereczki (wsypujemy, zawijamy, pocieramy). Potem najoptymalniej dla przyszłej konsystencji jest zmielić orzechy przy pomocy maszynki do orzechów. Potem kakao, syrop/miód, troszkę soli, olej z orzechów (niekoniecznie, niewiele wnosi moim zdaniem, poprawia konsystencję i rozrzedza, ale można użyć zwykłego, bo orzechowy to ponad 30 złotych za 250 ml). To co nam wyjdzie po zmiksowaniu przypomina nieco wspomniany wcześniej krem "czekoladowy" - ale jest smaczniejsze, bardziej aromatyczne i z pewnością zdrowsze. Dzieciaki są podobnego zdania, łyżeczka idzie w ruch.
Drugi raz eksperymentowałam mocniej, dodałam mleko kozie w proszku i zamiast części syropu - cukier trzcinowy. Mikser mi w tym stawał i wytrącił się cały olej, ale podgrzałam, dodałam trochę wody i wyszedł cudny, aksamitny krem. Ze względu na zachowanie składników odżywczych polecam jednak metodę na zimno, nie ma tego aksamitu, ale smak na świeżej bułeczce jest boski.
Jeszcze link do przepisu źródłowego jak kto ciekaw: http://www.elanaspantry.com/chocolate-hazelnut-spread/

czwartek, 17 czerwca 2010

Klima, a właściwie jej brak

Po pierwszej fali prawdziwych upałów okazało się, że padła nam w aucie klimatyzacja. Cichaczem, może nawet stało się to w zimie, ciężko stwierdzić bo dotąd dmuchało zimnym z powodu warunków panujących za oknem. Teraz okazało się, że dmucha ciepłym. I że jest spora różnica między tym, jak nagrzewał się biały golf z jasnoszarą tapicerką, a jak nagrzewa się niebieska bora z czarną tapicerką i czarnymi jak węgiel plasticzkami. Chwilę dosłownie postoi w słońcu i potem w środku jest piekarnik. Z naprawą borykamy się już drugi tydzień, bo w serwisie klimatyzacji nie byli w stanie stwierdzić, o co chodzi, elektryka na miejscu nie było. Nasz zaprzyjaźniony mechanik ma też jak się okazuje jakieś granice swojej mechanicznej wiedzy i odesłał nas do serwisu klimy, ale takiego z elektrykiem na miejscu. Usterka dotyczyła jak się okazuje wiązki, cokolwiek to jest, ale koszt całkowity zamknie się prawdopodobnie w trzystu złotych - mam nadzieję, że skutecznie. Wierzę, że pogoda na urlop trafi się nam taka, że będziemy korzystać - aczkolwiek nie za mocno, tylko tyle, żeby nie spływać potem, zwłaszcza dzieci nadają się teraz po wysiadce z auta do suszenia głów i przebierania mokrusieńkich koszulek. Dwa stopnie poniżej tego co za oknem w zeszłym roku zdawało egzamin. Oj jak boli jak się coś popsuje - człowiek do dobrego rzeczywiście się natychmiastowo adaptuje, w drugą stronę już gorzej.

środa, 2 czerwca 2010

Wakacje

Na dzień dziecka Matylka dostała kolejny tom Mikołajka - bo codziennie czytamy kilka historii i większość już prawie na pamięć zna - i pomaga czytać tytuły! Matylka ma świetną pamięć i czasem dzięki temu udaje, że potrafi czytać - deklamując całe fragmenty ulubionych książeczek. W ogóle zdolna z niej bestia, sprawdza się w jej przypadku teoria montessori, że dzieci mają naturalny pęd do wiedzy i nauki. Przedszkole bardzo temu sprzyja, a nasza koncepcja też jest z tym spójna, więc na razie mamy mnóstwo dziecięcej ciekawości świata na pokładzie.
Tę ciekawość podsycimy trochę w tym roku ruszając się z miejsca - Maksio jest większy a moja paranoja wyjazdowa (że rozchorują się itp.) zmalała na tyle, że jestem gotowa do wyprawy nad morze - i nie możemy się już tego doczekać. Razem z nami jadą dziadkowie, cieszę się, że spędzimy trochę czasu razem z nimi, Matylda jest wręcz wniebowzięta. Myślę, że uda się nam wygospodarować czas tylko we dwoje - i że uda się nam ziścić plan wspólnego pobiegania kilka dni pod rząd, to bardzo fajne narzędzie ćwiczenia techniki - poprosić kogoś kto z nami biegnie, by spojrzał na to i owo albo filmik cyknął, który można potem w zwolnionym tempie obejrzeć, wyciągnąć wnioski i zrobić kolejny krok ku polepszaniu techniki.
Mam tez nadzieję, że wszyscy sobie boso polatamy po plaży - w końcu Karwia słynie z tego, jaka jest plaża, a ponoć w tym roku sztormy wyrzuciły dużo czyściutkiego piasku. Lista z rzeczami do zabrania, na górze której królują łopatki i wiaderka już wisi na lodówce. Już za niecałe trzy tygodnie - wsiadamy w auto i brum brum.

poniedziałek, 31 maja 2010

Komarzyska

W zeszłym roku w wakacje dzielnie weszliśmy z dzieciakami w wakacje do podwarszawskiego lasu - i uciekaliśmy czym prędzej, bo opadła nas bura, brzęcząca chmura owadów. Komarów było po prostu zatrzęsienie. W tym roku ja sama więcej jestem na dworze - przez bieganie. Pierwsze bestie już widziałam, tłuściutkie i gotowe na nowy sezon. Naokoło stadionu jest świetna pętla - z kawałkiem asfaltu, krótkim odcinkiem chodnika i dłuuuugim odcinkiem ścieżki ziemno-trawiastej. Do tego drzewa (miły cień), świeży zapach skoszonej trawy, brak psów i ich odchodów, miło i czysto (chyba, że jest mecz i "kibice" się szwendają z puszkami w poszukiwaniu ubikacji w krzakach). Nieco ponad pół kilometra miłych okoliczności przyrody.
Widzę, że pojawiają się na rynku kolejne produkty odstraszające komary - co mnie cieszy to fakt, że sporo jest nowości opartych na naturalnych olejkach eterycznych - które dla naszego nosa są przyjemne, a komarzycha ich nie cierpią. Takie naturalne repelenty ma w ofercie na przykład mosbito - w zeszłym roku z powodzeniem używaliśmy plasterków, o czym pisałam na blogu, w tym roku pojawiły się silikonowe opaski - fajne i kolorowe, moja mała modnisia z chęcią założy. Działają przez pięć dni,. rozsiewając przyjemny aromat trawy cytrynowej. Zaplastrujemy się, zaopaskujemy i w las!

środa, 26 maja 2010

Kulki

Czytamy dzielnie kolejne części Mikołajka, w Dzień Dziecka nasza kolekcja powiększy się o tom "Wakacje Mikołajka" oraz "Nowe przygody Mikołajka" tom 2. Mikołajek czesto gra w kolegami w kulki - frapowało mnie to, czy to takie szklane kulki z kolorową jakby wstążeczką w środku - jak pamiętam, z dzieciństwa - ktoś w szkole był szczęśliwym posiadaczem cioci w hameryce i takowe kulki przysłała - miały wartość kolekcjonerską i służyły wymienianiu się i oglądaniu. A tu proszę - jest jakiś cel tych kulek, mianowicie jak doczytałam na wikipedii - oprócz tego, że z racji wyglądu i tradycji rzeczywiście mogą mieć wartość kolekcjonerską, to służą do grania. Temat podrążyłam, przy okazji okazało się, że na allegro można zakupić ciekawą zabawkę do użycia z kulkami właśnie - tory z kręciołkami, pochylniami i rodzajem windy - buduje się tor i potem podziwia kulki zjeżdżające po nim. Moja wyobraźnia zapaliła się i Maksio prawdopodobnie taki tor dostanie w prezencie urodzinowym - tata będzie mógł się wykazać umiejętnościami technicznymi i przekazać je maluchom, oni będą mieli radość z puszczania kulek - a dodatkowo planuję dokupić tubę kulek zapasowych - i nimi właśnie spróbujemy grać na podwórku w gry opisane pod linkami z wikipedii. Kulki przegrały z telewizją i grami video, ale może czeka je reaktywacja - w końcu trend powrotu do natury trzyma się mocno i na różnych polach naszej egzystencji. Ja w każdym razie zamierzam się dobrze bawić!

wtorek, 25 maja 2010

Dzień Mamy

W tym roku jak co roku w przedszkolu dzieci przygotowują się do uroczystości - będą deklamacje i piosenki. Matylda sama zgłosiła się do móienia wierszyka, który opanowała na pamięć jeszcze zanim dostała swoją rolę napisaną na karteczce do nauki w domu. Wczoraj powiedziała zaś do mnie - Mamo, zobaczysz, będę tak głośno śpiewać, że będziesz wzruszona! Wzruszona jestem niezmiernie i jest mi przemiło, kiedy moja mała dzielna czterolatka rzuca mi się na szyję i mówi że jestem najukochańszą z mamuś.
Maksio na dzień Mamy również zgotował mi niespodziankę i dzisiaj został sam w przedszkolu - całe półtorej godziny samodzielnie, dobrze się bawił i na mój widok ucieszył się umiarkowanie. Ma świetną panią, dzieci bardzo ją lubią, ciekawie prowadzi zajęcia, potrafi być konsekwentna, ma fajne podejście do maluszków.
MAma siebie także dzisiaj trochę zaskoczyła - udało mi się zwlec rano i z uśmiechem na ustach wybiec jeszcze przed 7 rano z domu. Nie wystraszyła mnie majestatyczna, stalowoszara chmura - szczęśliwie nic nie spadło, a warunki były super, lubię patrzeć, jak wszystko rano budzi się ze snu, a z piekarni wydobywa się przecudowny zapach świeżego pieczywa. Srednioszybkie 5 kilometrów tym razem z metronomem - ciekawe doświadczenie, nie rozprasza, a delikatnie ogranicza zapędy - może dzięki temu znów wrócę do biegania bez bólu, bo się trochę zagalopowałam ostatnio i nogi się zbuntowały. Power i optymizm został ze mną.

czwartek, 20 maja 2010

Etykietki

Zachęcałam już na łamach bloga do czytania etykiet, z których, czasem z małą pomocą dr google'a - można doweidzieć się, co dokładnie trafia do naszych żołądków. Dzisiaj przeczytałam w moim ulubionym źródle wiedzy wszelakiej mrożącą krew w konsumenckich żyłach historię pani, któa dzielnie piła odchudzające koktajle z tesco (kiedyś u nas popularny był slim-fast bodajże, to coś w tym stylu) i nie chudła. Okazało się, że porcje zawierały o 50% kalorii więcej, niż deklarowane na etykiecie wartości. Pani nabrała podejrzeń, bo shake nie dość, że najbardziej jej smakował, to w dodatku w porównaniu z podobnymi produktami kalorii według informacji na opakowaniu produktu tesco było mniej. Z pomocą zdesperowanej klientce przyszedł program "Watchdog" (telewizji BBC, która najwyraźniej ma misję "a nie Dody rozwodu transmisję" jak o rodzimym medium ironizuje Pablopavo) - przedstawiciel tesco przeprosił i zaproponował rekompensatę w postaci dziesięciofuntowego kuponu.
Co mnie martwi to pytanie, wierzchołkiem jak dużej góry lodowej jest taka sobie historyjka jak ta powyższa. Na naszym rynku testy konsumenckie przeprowadza na razie chyba tylko Świat Konsumenta - ale nie testują wszystkiego, to tylko wycinek rynku. UOKiK zajmuje się tyloma innymi sprawami, że to zapewne im umknie, o ile w ogóle się tym zajmują.
Na ile można ufać etykiecie?
Cała historia: http://www.dailymail.co.uk/news/article-1279728/Tesco-slammed-selling-diet-shake-twice-calories-label-stated.html

wtorek, 18 maja 2010

Wody brak

Od wczoraj wieczór nie mamy wody i przerwa potrwa jeszcze dłuższą chwilę. Przy tej okazji można sobie zdać sprawę, jak dużym luksusem jest posiadanie wody w kranie, na co dzień zupełnie nie zwraca się na to uwagi, a jak zabraknie to dramat. Karteczki z ogłoszeniem wisiały wcześniej, więc wczoraj nastawiłam jeszcze ostatni raz zmywarkę i pralkę - będą miały teraz dwudniową przerwę. Matylda dzisiaj sprawdzała brak wody w kranie i podziwiała kolor wody w wannie (napuściliśmy wczoraj do pełna, do kompletu do wiaderka, miski i dużego garnka) a także zastanawiała się, gdzie się wykąpiemy. Kąpiel w misce zabrzmiała jej mało przekonująco - ciekawe, czy też będzie chciała w zimnej, bo do swojej kąpieli uparcie dolewa zimnej wody i twierdzi, że taka najfajniejsza. Chlapią się tą lodowatą z Maksiem i jest ubaw po pachy, dla nas mniejszy, bo ktoś musi posprzątać. W przedszkolu od samego progu Matylda wymieniała się niusem z koleżankami też mają burą wodę w wannie i sucho w kranach. W domu tradycyjnie mamy spory zapas wody do picia w butelkach, ponadto działa oligocenka więc z tym nie ma problemu, umyć się jakoś też damy radę, mokre chusteczki pomogą. Jednak wyfdarzenie jest na tyle rzadkie i na tyle upierdliwe, że mojej myśli dzisiaj koło tego braku wody krążą. MAm nadzieję, że po bieganiu dam rade się doszorować w misce, najwyżej się wproszę do kąpieli po rodzinie w innych dzielnicach. Basen zamknięty, fryzjer też, temat jest na ustach wszystkich. A tylu obywateli tego padołu łez nie ma dostępu do czystej wody pitnej - nie przez dwa dni, ale zawsze - jakiś czas temu widziałam plakaty akcji budowania studni w Sudanie. Przysłowie na dziś - bardziej doceniać co się ma, bo stracić można raz-i-dwa.

czwartek, 13 maja 2010

Rowerek

W zeszłą sobotę wybraliśmy się na poszukiwanie pierwszego prawdziwego rowerka dla naszej córy - miała obiecany, bo trójkołowiec już za kusy, hulajnoga to jednak co innego, a akurat przymierzyła się do rowerka koleżanki i bardzo jej się spodobało, więc postanowiliśmy ją uszczęśliwić.
Szukaliśmy pojazdu szesnasto calowego - bo Matylka przekroczyła już 100 cm wzrostu i tak wynikało z kalkulacji, że przy maksymalnie opuszczonym siodełku (i kółkach po bokach) będzie dobry w tym roku, a w przyszłym podniesiemy siodełko i może skusi się na jazdę bez asekuracji - i jak na razie wygląda na to, że będzie skłonna, idzie jej świetnie, praktycznie wsiadła na rower i pojechała.
Wracając do kwestii zakupów - objechaliśmy łącznie cztery sklepy (Al. Jerozolimskie, Dźwigowa, Powstańców Śląskich, Lazurowa) i w każdym był do wyboru jeden - słownie jeden rowerek. W ostatnim również, ale moją uwagę przykuł lekko obity egzemplarz w kolorze unisex - czarno-czerwonym. Okazało się, ze to rowerek oddany do sklepu w komis. Cena była bardzo przystępna - porównywalna z allegro, a można było się przymierzyć, dostaliśmy też dzwonek, koszyk i rok gwarancji. Matylda była bardzo zadowolona z zakupów, idąc spać powiedziała - jestem dumna z mojego roweru! - co nas ucieszyło niezmiernie. Rano budzi się i pierwszym pomysłem jest - mama zbieramy się, chcę na rower! To było dobrze wydane dwieście złotych!

Z samego rana...

Wczoraj zwlokłam się ku swojemu własnemu zdumieniu o siódmej rano, wyjrzałam za okno i to co zobaczyłam skłoniło mnie do założenia nowej kreacji z decathlonu (w prezencie od kochanego męża wspierającego moje wysiłki sportowe dostałam cienkie spodnie na lato, białą koszulkę, cieplutką bluzę - wszystko ze sprytnymi kieszonkami) i wybiegnięcia z domu - na półprzytomnie, bo bez yerbamate. Rano jest prześlicznie, na okolicznym stadionie można spotkać o wiele więcej osób biegających niż popołudniu, ptaszki śpiewają, powietrze jest czyste i rześkie - jedynie kwestia zwleczenia się z wyraka jest dla mnie problematyczna, ale może teraz jak pierwsze koty za płoty to będzie łatwiej. Potem była pozytywna energia na cały dzień i nawet fikołki i wybryki mojej kochanej dwójki nie zdołały mnie wyprowadzić z równowagi.
Matyla ma nawrót zazdrości o brata, udaje małą dzidzię, w przedszkolu się zsikała - już się martwiłam, że to jakiś problem somatyczny, ale wygląda na to, że po prostu przechodzi trudny okres. Wścieka się, wrzeszczy na wszystkich aż zachrypła wczoraj. Rzuca przedmiotami. Dzika furia po prostu. Znudziła jej się ciepła posadka grzecznej i kochanej córeczki i postanowiła trochę podkręcić śrubkę. Do tego dokłada się Maksio, który strasznie mnie znowu okupuje, nie daje wyjść do drugiej sali w przedszkolu itp. Matylda o tym wie i przedwczoraj musiałam ją odebrać wcześniej - pani zadzwoniła, że Matylda płacze za mną, a prosiłam że w razie takiej sytuacji proszę o telefon. Ale potem w domu tak się nudziła, że dzisiaj zarzekała się, że mam przyjść po szesnastej, czyli po podwieczorku. Zobaczymy.
Wiem, że i tak to minie, więc za bardzo staram się w nerwy nie wkręcać, chociaż momentami ciężko to idzie.

Ćwiczeniowa mania

W dzień taki jak dzisiaj na myśl o wyjściu na ten zimny deszcz jakoś leń mnie ogarnia, całe szczęście mam dzisiaj wolne od biegania, jedynie towarzystwo do przedszkola odstawić, ale to się nie liczy - bo blisko i autem.
Czytałam dzisiaj o tym, jak Naomi Campbell zachwyca się dietą polegającą na piciu mieszanki wody, syropu klonowego, soku z cytryny i pieprzu cayenne. Dieta jest głodowa, 600 kcal na dobę. Jednak nie o tym - zachwalała przy okazji ćwiczenia ze skakanką. Popatrzyłam sobie troszkę w temat, o skakance już wcześniejczytałam jako o ćwiczeniu na wzmocnienie mięśni śródstopia, o co walczę biegając w vibramach fivefingers. Joga na razie mi się znudziła (brak motywacji w postaci łupiących pleców!) i chętnie bym coś lżejszego dołożyła do biegania - właśnie chętnie do wykonywania w pomieszczeniu. Skakanka wygląda mi na mało kontuzjogenną a sam przedmiot można położyć na biurku jako wyrzut sumienia i powinno zadziałać. Jak byłam mała lubiłam skakankę, grę w gumę i skakanie przez sznur, kręcony przez dwie osoby. Może czas odświeżyć sobie to i owo, może córa zechce ze mną poskakać.

piątek, 30 kwietnia 2010

Nowości lecznicze

Miałam już kilka razy napisać o naszych postępowaniach leczniczych przy typowo dziecięcych dolegliwościach (dla dorosłych też coś napiszę, a co!) - w związku z pytaniem o tę kwestię przez jedną z czytelniczek. Doświadczenia (i zawartość domowej apteczki) mam głównie z glutami i smarkami w różnych odmianach - katarek, kaszelek, ból ucha, temperatura i tego typu przyjemności.
Testowaliśmy wiele różnych rzeczy po drodze, ostały się - olejki (herbaciany - w nocy, bo nie lubią tego zapachu, eukaliptusowy - do kąpieli na odblokowanie noska), disnemar do płukania noska (inne sa pod ciśnieniem i nieprzyjemne nawet dla dorosłego w moim odczuciu), z homeopatii - do noska euphorbium w psikaczu, sinuspax i coryzalia na smarki, stodal na cherlanie; teraz testujemy jak na razie pozytywnie nowość, ziołowy zamiennik syropu Mucosolvan - czyli prospan (syrop z bluszczu) - w miarę smakuje dzieciom, a Mucosolvanem strasznie pluły i Max na pewno nie dostawał odpowiedniej dawki. Z rękoczynów to oklepujemy plecki ręką złożoną w łódeczkę na wysokości oskrzeli (ma być głośno, nie mocno) - i zachęcamy do kasłania, także w ciągu dnia przy okazji czyszczenia noska (raz jedna raz druga dziurka) - im mocniej kaszlą tym lepiej, Matylka przez jakiś czas robiła jeszcze ćwiczenia oddechowe - dmuchała rurką do butelki wypełnionej wodą; jeśli wilgotność spada poniżej 40% (a w kwietniu właśnie tak się często działo) - włączam nawilżacz.
Na temperaturę daję w pierwszej kolejności nurofen - zwłaszcza, jeśli mamy na pokładzie ból ucha, chociaż ostatnio nurofen pomógł tylko trochę i zasnąć pozwolił dopiero ciepły okładzik na uszko. A na odporność przetestowany i skuteczny w naszym odczuciu immunoglukan - teraz właśnie używamy bo coś odporność na wiosnę niedomaga i mieliśmy kilka smarków i grypkę żołądkową po drodze. Oprócz tego nie za dużo stresu, na dwór i ruszamy się o ile tylko samopoczucie powala i nie ma temperatury, dużo przytulania i po kilku dniach nie ma już śladu po choróbskach. Na rynku jest tyle preparatów że ciężko się czasem połapać, co w ogóle testować na sobie, a co nie, tym mocniej cenię naszą lekarkę, rzeczy które nam polecała zwykle się sprawdzały, w większości na dłuższą metę.
Mam nadzieję, że okazji będzie przez najbliższe pół roku jak najmniej i odbijemy sobie za odchodzącą gorszą połowę!

czwartek, 29 kwietnia 2010

Diety - dietki

Natrafiłam ostatnio na ciekawą koncepcję dietetyczną - regime Dukan - czyli na nasze dieta Dukana (http://www.regimedukan.com/). Jegomość ów jest francuskim dietetykiem (przebranżowionym z neurologa) który odniósł sukces w rodzimej Francji, a teraz postanowił zwiększyć zasięg tłumacząc książkę (i stronę) na angielski. Dieta proteinowa brzmi trochę jak Atkins, ale chodzi jednak o coś trochę innego, i tak jak diet zasadniczo nie lubię (samo słowo jakoś negatywnie mi się kojarzy) tak ta z opisu brzmi nieźle. Interesuje mnie faza stabilizacji, bo spadek wagi mnie już nie jest ważna - zbędny tłuszczyk po dwóch ciążach i późniejszym zajadaniu stresów i popijaniu piwkiem został pogoniony bieganiem i pewnie tak długo jak będe latać, tak nie wróci - chociaż jem sporo (a już zwłaszcza jak przypnę się do ostatniego przysmaku - chleba biesiadnego z tostera - z rewelacyjnej piekarni Grzybki - http://www.piekarniagrzybki.pl/ z masełkiem - chętnie Polskim i solidną warstwą obłędnego, pachnącego, gęstego miodu wrzosowego z pasieki - jak to dobrze, że Leszek Sameć kultywuje rodzinną tradycję!). Stabilizacja to jeden dzień białkowy (+ 3 litry wody) w tygodniu - akurat szukałam jakiegoś pomysłu na detox po niedzielnym festiwalu obżarstwa. Na śniadanie poszły jajka i kefir 0%, lunch to białka z tuńczykiem a na kolację - pieczony filet z indyka (wyszedł tak dobry, że nadaje się na zwykły obiad, nawet dzieci wcinały - a było tam tylko ekowarzywko, zioła do drobiu i rozgnieciony czosnek). Pożyjemy, zobaczymy. Miło, że podkreślone jest mocno w tej diecie że lkuczowy jest wysiłek fizyczny przy utracie wagi - co najmniej 20 minut marszu dziennie. Czasem gdy zacznie się od ruchu to okazuje się, że dieta jest już niepotrzebna. Ale z drugiej strony czasem do zrzucenia jest więcej niż 10 kg dobrodziejstwa. I pewnie te osoby powinny się wypowiadać o skuteczności lub nie, zwłaszcza w ujęciu długofalowym. Poczytać w każdym razie warto, kilka ciekawych dla siebie spostrzeżeń przy okazji wyłuskałam.

Wypłakiwaniu mówimy nie

Cztery lata temu jako początkująca mama połknęłam kilka poradników autorstwa różnych dziecięcych guru - z efektem przeciwnym do zamierzonego - mętlik w głowie zamiast się uporządkować - zadomowił się na dobre. Zamiast posłuchać głosu rozsądku (z ust kochanego męża, który podkreślał rolę instynktownych zachowań i trening cierpliwości napędzanej pozytywnymi uczuciami do malucha) szukałam rozwiązań na skróty. Gdzie mi się spieszyło? Teraz zamiast czekać nie wiadomo na co (żeby w końcu zaczęło raczkować / chodzić / mówić / spać samo / jeść samo itd... ) cieszę się niezmiernie kiedy we dwójkę pakują mi się na kolana, nawet podnieść dwójkę daję czasem radę! I cały czas powtarzam sobie, że za chwilę moment nie będą chcieli na rączki ani za rączkę, ani na kolanka, mama nie będzie już tak ważna jak teraz, a świat poszerzy się o przyjaciół i znajomych, z którymi będą spędzać coraz więcej czasu. We wspomnianych poradnikach zdarzały się rady w stylu - "czasem trzeba zostawić dziecko niech popłacze, życie jest ciężki niech się uczy od początku" wszystko poparte jakimiś tam badaniami i wywodem logicznym (mam wrażenie na marginesie, że niemal każdą tezę można potwierdzić badaniami - rzecz w doborze próby). Jakoś mi to wszystko nie pasowało, w końcu trafiłam na książkę Searsów (http://askdrsears.com) z trochę innym podejściem, zwanym przez nich attachment parenting - czyli rodzicielstwem opartym na przywiązaniu - nie usamodzielniamy dziecka na siłę od początku, ale pozwalamy mu na usamodzielnianie się we własnym tempie. Wiąże się to ze wspólnym spaniem, długim karmieniem piersią i innymi kwestiami, które na pierwszy rzut oka wyglądają drenująco przerażająco (sama nie raz na łamach bloga płakałam nad utraconym snem nocnym). Przede wszystkim jednak uwierzyłam w siebie jako mamę - i to dobrą, bardziej ufam swojej intuicji a ona mówi mi, że tak jak dorosłym, tak i dzieciom stres nie służy, wiec staramy się go unikać - ale nie w popularnym mniemaniu bezstresowego wychowania (out of sight - out of mind) tylko wychowania gdzie dużo dajemy dziecku, ale wymagamy pewnych zasad - dostosowanych do jego wieku i możliwości. Na razie efekty są bardzo pozytywne i dla nas i dla nich, a stres - w tym sezonie chorobowym był mniejszy z różnych powodów, oni o rok starsi i jak na razie kończy się na większych lub mniejszych glutach, nic poważnego.
Co ciekawe, okazuje się, że pozostawianie płaczącego malucha samemu sobie może prowadzić do uszkodzeń mózgu -
http://www.dailymail.co.uk/news/article-1267977/Crysing-babies-risk-brain-damage-claims-child-expert-Dr-Penelope-Ford.html

czwartek, 22 kwietnia 2010

Żeby nie było...

że się obijam - jeśli na runkeeperze nie pojawiają się nowe wpisy to tylko dlatego, że nie chce mi się latać z iphonem (doczytałam gdzieś dodatkowo, że może mu nie służyć nadmierna wilgotność, a ta pojawia się nieuchronnie, pomijając fakt, że ciężko mi go gdzieś upchać - nie zainwestowałam na razie w nic poza skarpetkami i butami i biegam w ciuszkach bez tych sprytnych kieszonek) - ale nie znaczy to, że nic się nie dzieje - ostatnio po prostu rutyna jest tak nuuuudna, że szkoda czasu na wklepywanie za każdym razem - wtorek, środa, piątek i sobota - 5 km (z domu na stadion, pięć kółeczek i spowrotem), niedziela - 11-12 km. Z małymi odstępstwami, ale tak to mniej więcej wygląda. Niedzielne bieganie jest trochę nudne, ale czasem uda mi się kogoś przykukać, szczęśliwie też pogoda sprzyja i na stadionie zwykle ktoś jest - ostatnio wręcz tłum, łącznie ze mną dziewięć osób! Nie doceniałam wcześniej, co mam, a jednak taki stadion w promieniu 1,5 km to skarb! Dodatkowo na naszym odbywa się aktywne życie piłkarskie, dzięki czemu jest czysto, trawka przystrzyżona, po torze czasem i walec przejedzie. Dodatkowo (z czego ostatnio skwapliwie skorzystałam, bo był mecz i na stadion nie można było wejść) na około jest ładny kawałek terenu ze ścieżkami, kawałkiem asfaltu i pięknym zapachem wiosny gratis. Trzeba tylko bardziej patrzeć pod nogi, ale dzięki urozmaiceniu czas płynie szybciej, a Matyldzia dostała ode mnie bukiecik mleczy - stoją teraz na oknie i cieszą oczy wiosennymi barwami, bo za oknem to wiosna na pewno nie jest - dzisiaj walił grad i śnieg. Dziesięć pieczeni przy jednym ogniu i jak na razie udaje się to jakoś łączyć, a ja dzięki bieganiu nie mam ochoty umordować potomstwa i małżonka - a wręcz przeciwnie, i oby tak dalej.

środa, 21 kwietnia 2010

Louis Louis...

Wczoraj w ramach wieczornego odpoczynku i resetu a przy okazji poszerzania horyzontów i zasobu słówek z lengłidża (szczęśliwie dzieciaki chodzą spać lekko po 20.00, więc jest jkeszcze chwilka na takie luksusy) obejrzeliśmy nowy dokument Louisa Theroux (http://www.bbc.co.uk/iplayer/episode/b00s56gx/Louis_Theroux_Americas_Medicated_Kids/) - rzecz o amerykańskim szpitalu psychiatrycznym, gdzie diagnozuje i leczy się dzieci z różnymi zaburzeniami psychicznymi. Temat jak zwykle w przypadku tego dziennikarza kontrowersyjny, dodatkowo na plus jak dla mnie sposób montażu a przee wszystkim prowadzenia rozmowy przez Louisa - ma w sobie naiwność dziecka w zadawaniu pytań, ale potrafi też walnąć prawdę między oczy - błyskotliwie i bezpardonowo.
Zresztą nad stylem nie ma się co rozwodzić - warto obejrzeć coś jego autorstwa samemu, a o tym, jak oceniają go inni i jakie nagrody mu przyznali można zerknąć choćby w wikipedii.
Powtórzę się, ale kolejny raz poziom dokumentów BBC to wzór, do którego innym telewizjom (z rodzimą nie mam porównania bo pozbyliśmy się telewizora, mam wrażenie jednak że niewiele się zmieniło) brakuje poważnie dużo. Nie chodzi tutaj tylko o budżet - w tych filmach nie zobaczycie efektów specjalnych, ani wyczynów kaskaderskich, jednym z niewielu bajerów są zdjęcia z helikoptera no i pewnie trochę kosztuje tak dobry montaż - przede wszystkim jednak chodzi o treść - wagę podejmowanych tematów i sposób ich prezentacji. Sztuką jest - parafrazując Dawkinsa - mówić o rzeczach skomplikowanych w sposób prosty i zrozumiały. Wtedy rzeczywiście możemy mówić o spełnianiu jakiejkolwiek misji przez telewizję.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Mazurek

Tygodnie jakoś mi się skróciły, poniedziałek spotyka się z piątkiem, niedługo chyba przerzuci się ta tendencja na miesiące całe - Maks niebawem kończy dwa lata! Tymczasem święta przeleciały szybko i jak zwykle więcej było przygotowań, niż świętowania. W tym roku byliśmy rodzinnie u mojej Babci - czyli dzieciaczków Prababci, która daje nam codziennie przykład, że można mieć dużo lat, ale jeszcze więcej energii i werwy życiowej, wraz z mądrością, ciepłem - prawdziwa ostoja rodziny! Matyldzia jest przeszczęśliwa, że ma trzy Babcie, wszystkie kocha miłością pierwszą i często o nich mówi, chce z nimi rozmawiać na skajpie, odwiedzać osobiście. Święta to taka miła okazja do tego, by spełnić jej życzenia, a przy okazji dobrze podjeść. Pod względem manu WIelkanoc zawsze górowała dla mnie nad Bożym Narodzeniem - a częśćiowo przyczynił się do tego na pewno babciny mazurek z kajmakiem. W tym roku Babcia upiekła wspaniały jak zwykle, pachnący, leciutki jak mgiełka, chrupki migdałami serniczek, a do mazurka zgłosiłam się na ochotnika ja. Stwierdziłam, że we dwie z Matylą na pewno damy radę! Piekłyśmy go dwa dni, najpierw spód, Matylka pracowicie pomagała w ugniataniu, potem nakłuwała widelcem, na pewno przy okazji nauczyła się małego conieco o gotowaniu.
W sobotę gotowałam kajmak - ze śmietanki, z karmelem, kropelką rumu i prawdziwą wanilią oraz masłem. Dom pachniał obłędnie, łyżki rozdałam do oblizania, na szczęście na ciasto starczyło. Potem jeszcze szybka wrzutka dekoracyjna - migdały, rodzynki, orzechy włoskie - i leżakowanie. W niedzielę była inauguracja, pochwały wyglądu i co dla mnie ważniejsze - smaku. Jedyne, co mogło mi pójść lepiej - kajmak nie był ciągnący, tylko kruchy, a ja jestem z plemienia wielbicieli mordoklejek ciągutek, ale smak był boski i mi to rekompensował, w przyszłym roku postaram się zgłębić temat, chyba gotowanie było trochę za długo. Poniżej foto dokumentujące mój pierwszy w życiu mazurek z kajmakiem: