sobota, 27 lutego 2010

Pierwszy dzwon

Melduję posłusznie, iż w zeszłą niedzielę wczesnym popołudniem zaliczyłam swoją pierwszą kontuzję/stłuczkę z chodnikiem. Chodnik był lekko pochyły i oblodzony, skręcając nie zauważyłam tego lodu i petów na nim leżących i wyrżnęłam, aż gwiazdy mi przemkły przed oczami. Trochę się bałam zajrzeć, co zmalowałam, ale okazało się, że kolano całe, tylko stłuczone. Dzisiaj już przybrało barwy tęczy a siniaczysko pokazało swój prawdziwy rozmiar - imponujący! Tak to czasem bywa jak się człowiek zamyśli. WYgląda na to, że nic poważniejszego się nie stało, trzeba patrzeć pod nogi choćby nie wiem co.
Matyla bardzo się przejęła, ma w sobie niezgłębione pokłady empatii dla latającej matuli. Czasami mówi, że nie chce, żebym wychodziła biegać, że tak mnie kocha, że chce być zawsze ze mną. Ale jak już przyjdzie co do czego i wychodzę to zawsze przyleci i mi radośnie popapa. Podobnie jak Maksio, który wcześniej się trochę buntował na codzienne wychodzenie, a teraz przybiega, robi papa i leci do Taty, który dzielnie przejmuje obowiązki rodzicielskie na czas moich wojaży. Na razie taki układ wszystkim odpowiada, Tata jest w trakcie mobilizacji basenowej - coś trzeba robić, żeby nadmiernie i zbyt szybko nie zdziadzieć - coby za dzieciakami nadążyć - trzymam kciuki za nasze postępy. I oby jak najmniej dzwonów, bóli i bolączek.

Powyżej na foto stan tuż po i po tygodniu. Tęcza.

iPhone - dlaczego Apple jest fajny

Dlaczego iPhone jest fajny, kul i w ogóle? Wystarczy dać go na chwilę nie-całkiem-czterolatce, by się przekonać, że "prawie - robi różnicę". Klik, klik i okazuje się, że ten telefon bez trudu jest w stanie obsłużyć małe dziecko. A kiedy weźmiemy pod uwagę nieoczekiwaną liczbę zupełnie darmowych, rozmaitych aplikacji - robi się ciekawie. Na razie nasza młoda testerka kolorowała różniaste kolorowanki (ze śmiesznymi dźwiękami i efektami dodatkowymi), klikała pary (zadziwiająco dobrze jej szło zapamiętywanie zwierzaków i szło jej coraz szybciej, aż jej się w końcu znudziło!). Mama pożycza powyższy sprzęcik na bieganie - dzięki wbudowanemu GPSowi i darmowej zupełnie aplikacji RunKeeper można zaspokoić swoją ciekawość w zakresie gdzie, ile i jak szybko. Można sobie kilka ciekawych wniosków wysnuć - na pewno czwarty miesiąc biegania jest zupełnie inną jakością - wcześniej po 5 minutach płuca chciały opuścić mi klatę, teraz po pół godziny nadal dmuchają, jak trzeba. Kolano się goi i niedługo przewiduję próbkę przebiegnięcia 10 km - w którąś z następnych niedziel zapewne.
Z kolanem wybrałam się nawet do ortopedy, stwierdziłam, że niepoważnie trochę matka dzieciom - żeby czegoś nie zaniedbać, na szczęście oględziny wykazały tylko stłuczenie krwiaka, którego juz wcześniej właściwie potraktowałam - za radą nadwornego fizjoterapeuty (dzieki Grześ!) który polecił mi metodę walczenia z urazem - Rest-Ice-Compression-Elevation - czyli odpoczynek, zimny okład, opaska uciskowa, podniesienie kończyny do góry. Kolano wciąż, po tygodniu wygląda malowniczo - koniecznie muszę dołączyć dokumentację foto, takie widoki nie zdarzają się codziennie!

Urodzeni by biegać

Po inspirującej lekturze "Chi Running - Rewolucja w bieganiu" Dannyego Dreyera natrafiłam na trop całego kierunku w filozofii biegania - tzw. natural running. Rzecz opiera się na fakcie, że człowiek ewoluował biegając i do tegoż biegania jest świetnie przystosowany (z małym wyjątkiem - bez butów, bo buty biegowe pojawiły się dopiero w latach 70. i zamiast zmniejszyć liczbę kontuzji pojawiły się ostatnio głosy, że tę liczbę wręcz zwiększają, psując technikę biegania nadmierną ilością różnorakich "systemów"). Z doświadczenia wiem, że ten nurt nie jest dla każdego, trzeba w jakiś sposób po swojemu do tego dojrzec i do biegania boso dochodzić etapami. W przeciwnym razie można się uszkodzić i z zabawy nici. Wszystko z umiarem - łącznie z samym umiarem. Lata używania butów rozleniwiają stopy, wydelikacają podeszwy, siedzenie godzinami przy biurku nie sprzyja mięśniom pleców i brzucha - swoje trzeba odpracować, by w ogóle podejść do tematu.
Zupełnie boso pewnie na razie nie spróbuję, bo nie za bradzo mam gdzie - strachem napawają mnie czające się kamyki, szkła, kapsle i inne badziewia, już o psich kupach nie wspominając (chociaż stadion chyba będzie od nich wolny, zobaczymy wiosną co tam spod śnmiegu wylezie, na razie ololica jest upstrzona psimi kupami wszerz i wzdłuż, biegam slalomy). Ale FiveFingersy czekają na swoją kolej, strasznie jestem ciekawa, jak to będzie szło.

Maksio w przedszkolu

W styczniu Maksencjusz dostał zaproszenie na dzień otwarty w Maluchach, w przedszkolu do którego chodzi już Matylka. Kiedy ona zaczynała swoją przygodę z Maluchami (była dwa miesiące starsza od Maksia, miała dokładnie 20 miesięcy, a wydaje się jakby wczoraj - truizm kompletny...) miejsce Maluszków było w sali połączonej z mniejszą salą do której wędrowało się po schodkach - to tam Matylka na dobre nauczyła się chodzić po schodach... Nie mówiła zbyt dużo, ale rozkręciła się szybciuteńko w tej kwestii. Pedagogika Montessori bardzo mi się spodobała jak tylko zaczęłam zgłębiać temat po usłyszeniu kiedyś przypadkiem tego terminu. Moje dzieci jak na razie podzielają słuszność wyboru - Matylka pięknie się rozwija, nie tylko pod względem intelektualnym, emocjonalnym - ale także społecznym, którego nie miałaby prawdopodobnie szansy zaznać w takim wymiarze, gdyby nie chodziła do przedszkola. Ostatnio to nawet nie cieszy się zbytnio na mój widok i zawsze prosi o jeszcze chwilkę zabawy z koleżankami- zasilamy wtedy z Maksiem w szatni klub innych oczekujących rodziców, co często jest okazją do miłej pogawędki - więc nie ma tego złego. Maksiowi całkiem sprawnie poszło zaaklimatyzowanie się - ewidentnie mu się podoba, trochę jeszcze się za mamą ogląda, ale coraz mniej - sam podchodzi do pań i bierze udział w zajęciach. Dzieci mają strasznie ciekawe pomoce, ciągle się coś dzieje, sporo nowych rzeczy, ale jest i rutyna. Na pewno nie jest to rozwiązanie dla każdego dziecka i rodzica, ale jak "zaskoczy" - jest to długa i ciekawa podróż, dla całej rodziny.

Piekę tort

Postanowiłam (po zeszłorocznym ulepkowo-bezsmakowym torcie z fajnej skądiąd cukierni, bo do ichnich ciastek z karmelem nie mam "ale") - zakasać rękawy i tort córze upiec sama. Przepis - a jakże - z mniammniam, jakoś mi podchodzą tamtejsze przysmaki i co roku przedłużam abonament. Wybrałam makowy, z racji sentymentów do tego smaku drugiej połówki, (która świętuje razem ze mną, bo urodziny mamy w odstępie jednodniowym, wodniczyska dwa!). Matylda zaakceptowała tort makowy, pewnie chodzi głównie o hasło "tort" jako coś atrakcyjnego, bo raczej smaku babcinego tortu nie pamięta, za malusia była. Spód wyszedł mi całkiem zgrabny, nie wiem jeszcze jak ze smakiem, bo w trakcie przekrajania (udało mi się na trzy, z małą pomocą dwóch długich i ostrych kuchennych kos ze stajni Victorinox) tylko liznęłam okruszki, za to masa na pewno jest ekstra - i Matyla jest tego samego zdania, wyjadała ile wlezie i piszczała o jeszcze. Nie wiem jak smakuje, ale wygląda sympatycznie - wierzch posypałam otartymi orzechami, ładne połówki ułożyłam wokoło rantu, pomiędzy nimi są małe rozetki z masy.
A pośrodku już nie tradycyjnie tortowo, tylko po dziecięcemu - napis z żelków (udało się w jednej paczce trafić i MATYLDA, i 4 - fajne te literki Haribo) i cztery rozetki z masy w miejscu, gdzie będziemy wbijać świeczki. Trochę zachodu z pieczeniem było, ale już dziisaj, nawet przed spróbowaniem wiem, że w przyszłym roku na pewno upieczemy kolejny torcik razem. A jutro jeszcze wersja leniuchowa na poniedziałek do przedszkola - ciekawie brzmiący serniczek o smaku truskawkowym, czeka mnie jeszcze wycieczka po maliny dla dekoracji - czterolatka ma już swoje preferencje w kwestii, co ma być na torcie. Aż mi ślinka pociekła.

środa, 17 lutego 2010

Pasta cukrowa

Kiedyś tam czytałam o paście cukrowej na forum wizaz.pl, temat na jakiś czas zarzuciłam, poszłam na łatwiznę z depilatorem mechanicznym, ale w końcu wrastające włoski i natężenie bólu doprowadziły mnie do dalszych poszukiwań. Pasta z opisów wydawała się być doskonała. Zaopatrzyłam się w ten egzotyczny specyfik na allegro i uzbrojona w wiedzę z forum ruszyłam do boju. Miłe zaskoczenie - depilacja rzeczywiście mniej boli, skóra zostaje po niej jedwabiście wręcz gładka, wydepilować można dosłownie _wszystkie_ niechciane włochy.
Słoiczek skończył się szybko, zdecydowanie za szybko jak na swoją cenę i pojemność, z racji niziutkich kosztów składników i dostępnych przepisów postanowiłam sama uwarzyć taką pastę. Szło tak sobie, długie gotowanie karmelu i próba utrafienia w dobry moment kiedy pasta jest jeszcze nie twarda, a już nie zbyt lepka - czasochłonne; raz całość mi się sfajczyła i jeszcze garnek do szorowania miałam w gratisie.
Ostatnio postanowiłam przeczesać w poszukiwaniu przepisu strony anglojęzyczne, bo na wszystkich polskich jak mantra - ta sama formuła, z cukru, wody i soku z cytryny - ciężka do wyczucia kiedy pasta jest gotowa - sprawdzałam w czasochłonny sposób - kropelka na taleryk, talerzyk do lodówki i po chwili - kontrola jakości. Przepis wyszukany ostatnio nie ma tej słabości (wszystko opisane jest w gramach i stopniach Celsjusza), pasta wyszła mi w idealnej konsystencji dającej się wydłubać ze słoja, dość miękkiej i wystarczająco lepkiej.
Przepis idzie tak: 300 g cukru, 40 g wody, 6 g kwasku cytrynowego. I teraz szykujemy z tego mieszaninę, która musi osiągnąć tzw. firm-ball stage (termin z cukeirnictwa jak mniemam) - ważne są proporcje oraz utrzymanie przez minutę po zagotowaniu temperatury 118-120 stopni (przydatny jest termometr kuchenny). O wiele łatwiejszy przepis, chociaż wymaga posiadania wagi i termometru - pewnie da się i bez, ale tak jest łatwiej. Wiosna tuż tuż, czas zacząć poskramianie niechcianych włosków (szkoda, że nie można przetransferować ich od razu w miejsca chciane - co by to była za fryzura...)

Urodziny...

Kilka(naście) dni temu kolejna rocznica, tym razem mniej okrągła, ale jak co roku ten dzień to naturalny czas podsumowania, co się przez kolejny rok udało, co mniej. Moim największym sukcesem jest na pewno pozytywne budowanie superowej rodziny - trzech najwspanialszych, najukochańszych i najbliższych mi osób, bez których nie potrafię żyć. Dalsza rodzina także jest wysoko na mojej liście priorytetów, im więcej lat, tym bardziej doceniam tych wszystkich, którzy są przychylni i pomagają - ciałem, duchem, jak potrafią, pamiętają, dobrze życzą.

Cieszę się, że moje zdolności mobilizacyjne wzrosły, luty to trzeci miesiąc mojej przygody z bieganiem, mam szczere nadzieje, że tak pozostanie a nowo odkryte pokłady dążenia do celu i wytrwałości połączonych z dążeniem do sukcesu przydadzą się przy wyzwaniu które rysuje mi się w tym roku - próby powrotu do pracy w pełnym wymiarze (lub prawie pełnym, zobaczymy, co się uda w tej kwestii osiągnąć).
Słyszałam ostatnio taką opinię, że im człowiek starszy, tym szybciej czas ucieka, a jednocześnie rośnie potrzeba zrobienia "jeszcze tego i tamtego" - u mnie widać taką tendencję, rzeczywiście poniedziałek spotyka mi się z piątkiem, a roboty huk, na pewno zadanie na rok najbliższy to lepsza organizacja i planowanie, wydaje mi się to kluczowe.
Dostałam wymarzone prezenty, cudne prace plastyczne od córy, wspólnie z Tatą wybrane kwiatki w kwiaciarni (tak, tak, różowe, pięknie wiosenne, uśmiechają się cały czas do mnie z różowego wazonu, a tym uśmiechem dzielę się z Wami).