W sobotę i niedzielę udało nam się prawie cały dzień być poza domem. Nie zlało nas, dzieciom humory dopisały, przeziębienie drugiej połowy udało się utrzymać w ryzach przy drobnej pomocy nurofenu i innych mniej lub bardziej niekonwencjonalnych medykamentów. W sobotę wybraliśmy się na festiwal "Wisłostrada". Ciekawy plener (z odrobiną czarnego błotka, ale to też miało swój urok, chociaż gdybym wiedziała wcześniej, zaopatrzyłabym co młodszych w kaloszki), coś dla każdego w każdym przedziale wiekowym. Matylda z zapałem lepiła wyspę z gliny, makaronu, koralików, malutkich parasolek, ziarenek i innych pomysłowych dodatków. Maksio posłużył za modela przy wiązaniu chusty kółkowej na plecach przy stoisku Klubu Kangura, gdzie mama pracowicie plotkowała. Mati kicała na trampolinie, podziwiała "tejatrzyk" - niestety widzieliśmy tylko rozstawianie dekoracji i próbę bez kostiumów Kliniki Lalek. W mini wąwozie można było pobębnić na różnych instrumentach - w tym na mega wielkim i głośnym bębnie. Ponadto była rozstawiona spora ścianka do wspinania, a obok można było podpatrzeć na żywo capoeirę (ze śpiewami włącznie!).
Z głośników dobiegały miłe dźwięki, niestety w tych godzinach w których tam bawiliśmy nie załapaliśmy się na żaden występ live. Momentami było może nieco zbyt alternatywnie nawet jak na mnie, chociaż lubię takie klimaty, ale ogólnie bardzo mi się podobało, zdecydowanie wolę takie wydanie pikniku rodzinnego niż spęd przypadkowych zupełnie osób (doskonałym pomysłem było tutaj wejście za 5 pln!) przy akompaniamencie plus minus disco polo. Matyldzie się podobało bardzo, Maxowi nietrudno dogodzić, więc jemu też, a druga połowa jakoś przeżyła - więc ogólny bilans zdecydowanie in plus.
W niedzielę pojechaliśmy tuż przed południem do parku Skaryszewskiego, gdzie na stadionie KS Drukarz odbywały się zawody łucznicze, w tym XXVI memoriał Ireny Szydłowskiej. Odbyło się bez większych niespodzianek, znów wygrali najlepsi (buziaki dla Justyny). Publiczności było chyba mniej niż strzelających, ale dzieciakom podobało się bardzo, Max raczkował po bajeranckiej murawie, Matylda wszystko dokładnie oglądała i na koniec po dekoracji i zakończeniu wdrapała się na podium, najbardziej podobało się jej najwyższe miejsce z jedynką. Potem poszliśmy na obiadek do pobliskiego pubu położonego nad wodą (karkóweczka była mniam). Na koniec jeszcze wielka pompowana zjeżdżalnia - 10 minut wchodzenia i zjeżdżania, przyznam byłam trochę spietrana bo dzieci było sporo i się tam kłębiły, a Matyla była jedna z młodszych. Poradziła sobie, nie zraziły ją nawet obijające się o nią przy wchodzeniu na drabinkę sznurową inna dzieci ani szybkość zjazdu - jechała sobie na brzuchu nogami w dół. Zaskoczyła mnie swoją dzielnością.
Wróciliśmy do domku, zrobiłam czekoladowe ciacha z płatków owsianych - zniknęły szybko, kąpiel i lulu. Kolejny udany dzień dobiegł końca.
środa, 24 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz