czwartek, 13 maja 2010

Z samego rana...

Wczoraj zwlokłam się ku swojemu własnemu zdumieniu o siódmej rano, wyjrzałam za okno i to co zobaczyłam skłoniło mnie do założenia nowej kreacji z decathlonu (w prezencie od kochanego męża wspierającego moje wysiłki sportowe dostałam cienkie spodnie na lato, białą koszulkę, cieplutką bluzę - wszystko ze sprytnymi kieszonkami) i wybiegnięcia z domu - na półprzytomnie, bo bez yerbamate. Rano jest prześlicznie, na okolicznym stadionie można spotkać o wiele więcej osób biegających niż popołudniu, ptaszki śpiewają, powietrze jest czyste i rześkie - jedynie kwestia zwleczenia się z wyraka jest dla mnie problematyczna, ale może teraz jak pierwsze koty za płoty to będzie łatwiej. Potem była pozytywna energia na cały dzień i nawet fikołki i wybryki mojej kochanej dwójki nie zdołały mnie wyprowadzić z równowagi.
Matyla ma nawrót zazdrości o brata, udaje małą dzidzię, w przedszkolu się zsikała - już się martwiłam, że to jakiś problem somatyczny, ale wygląda na to, że po prostu przechodzi trudny okres. Wścieka się, wrzeszczy na wszystkich aż zachrypła wczoraj. Rzuca przedmiotami. Dzika furia po prostu. Znudziła jej się ciepła posadka grzecznej i kochanej córeczki i postanowiła trochę podkręcić śrubkę. Do tego dokłada się Maksio, który strasznie mnie znowu okupuje, nie daje wyjść do drugiej sali w przedszkolu itp. Matylda o tym wie i przedwczoraj musiałam ją odebrać wcześniej - pani zadzwoniła, że Matylda płacze za mną, a prosiłam że w razie takiej sytuacji proszę o telefon. Ale potem w domu tak się nudziła, że dzisiaj zarzekała się, że mam przyjść po szesnastej, czyli po podwieczorku. Zobaczymy.
Wiem, że i tak to minie, więc za bardzo staram się w nerwy nie wkręcać, chociaż momentami ciężko to idzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz