czwartek, 29 października 2009

Soczek prosto od…

Wczoraj zaszalałam i kupiłam sokowirówkę - małą, nieinwazyjną, niezagracającą nadmiernie i tak już pękającej w szwach kuchni. Przy pomocy tego urządzona można wygenerować pyszny soczek a la Kubuś – ale nie z 20%, a 100% soku – i zupełnie bez potrzeby dosypywania cukru czy innego syropu glokozowo-fruktozowego. Dodatkowo można dorzucić garść kiełeczków, nie mówiąc już o sympatycznym fakcie, że jeśli akurat nie przepadamy za marchewą, lub nie w takich ilościach – to co kto lubi, hulaj dusza. Jeśli optujemy za wersją zdrowotną – sky is the limit. Buraczki, winogrona, seler, trochę kapusty, pomarańcze – efekt może być ciekawy, dla mnie wymaga najpierw wizyty w sklepie, bo lodówka chłodzi w coraz większej mierze powietrze.

Matyla wciągnęła dzisiaj całą butlę (z niewielką dolewką wody) soczku z dwóch jabłek, jednej niedużej marchewki i garści kiełków słonecznikowych. Smak wyszedł całkiem przyjemny, delikatny, żadnych reklamacji nie było, tylko bez pianki musi być, bo pianka być be. W wypaśnych modelach sokowirówkowych kombajnów (my mamy zwykłego Zelmerka, szczęśliwie montowanego w EU, nie wytwór chińskiego rzemiosła, więc mam nadzieję, że pociągnie trochę) widziałam coś takiego, jak separator piany, ale ja się chętnie z tym separatorem zamieniam i pianę pożarłam łyżką.

Max wyrobami sokowymi zainteresowany jest średnio. W dodatku ostatnio – czy to z racji nękających katarów, ząbkowania, czy innej Niezidentyfikowanej-Przyczyny-Dzikich-Wrzasków-i-Pisków wisi znowu więcej przy cycu i przyznam, że czasem mam już tego trochę dość i myślę, jakie by mu tu mleko zaserwować. Mam też cichy plan ponownej próby zapchania nieco jego małego brzuszka (ćśśś, może by pospał?) na noc Sinlaciem, który Matylka piła jeszcze dłuuuugo po zakończeniu cycowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz